niedziela, 20 lipca 2014

Wakacje wakacje! Możnaby pomyśleć że będę miał więcej czasu na pisanie, że będę więcej wrzucał. Ale cóż, tak się złożyło że jest na odwrót. Że mam mniej czasu. I do tego dokładają się problemy z internetem. I brak weny. I w związku z tym zawieszam swoją działalność na czas nieokreślony. To chyba nikogo nie dziwi, biorąc pod uwagę moją ostatnią dłuższą nieobecność. Nie sądzę również, by komuś było specjalnie smutno z tego powodu, chyba nikt się do mnie nie przywiązał. A w każdym razie nie odniosłem takiego wrażenia. Jednakże, gdyby komuś mnie brakowało, można do mnie pisać na adres Sagi.van.Cahear@gmail.com - na czyjąś prośbę pewnie wyłuskam dość czasu i wysilę się na tyle, by coś wstawić. Jakkolwiek nie sądzę by komuś na tym zależało. 
No, to chyba będzie na tyle. Tym czasem żegnam wszystkich. Miłej reszty wakacji. Bywajcie. 

piątek, 4 lipca 2014

"Operacja Nocny Ekspres"

Opowiadanie, które napisałem jako fan art do bloga Nadnaturalni (publikacja została uzgodniona z jedną z autorek, zresztą to nieważne). Miłej lektury :)
_________
     Z mroku wyłaniała się powoli lokomotywa, piszcząc głośno hamulcami. W końcu zatrzymała się – ciężka, ospała, wyrzucająca z siebie kłęby dymu.

I
     Ciemność okalała świat swym nieprzeniknionym całunem. Niebo osnute było gęstymi chmurami, światło gwiazd ani księżyca nie miało szans dotrzeć do powierzchni ziemi. Konary drzew kołysały się na lekkim wietrze. W lesie panowała cisza i spokój, nieprzenikniona ciemność tym razem nie wywabiała z ukrycia nawet nocnych drapieżników.
     Zwierzęta wyczuwały, że stanie się coś złego.
     Nocną ciszę zakłócił cichy, rytmiczny stukot. Stukot z każdą chwilą przybliżał się, stawał się wyraźniejszy i głośniejszy. W ciemności ukazało się okrągłe światełko, zbliżające się razem ze stukotem.
     Przez las sunęła masywna lokomotywa, wyrzucająca z siebie kłęby gęstego, smolistego dymu. Zamontowany z przodu reflektor rozpraszał ciemności, ukazując fragment torów na kilkadziesiąt metrów do przodu. Do lokomotywy przyczepione były liczne wagony przystosowane do przewozu bydła. Strażnik, stojący przy znajdującym się na ostatnim wagonie stanowisku ckm-u, mógłby usłyszeć dobiegające z wagonów szepty, niektóre przerażone, inne przepełnione nadzieją. Mógłby, gdyby chciał. Gdyby się postarał, obudził w sobie ludzkie odruchy.
     W oddali na torach zamajaczyło drugie, niewielkie światełko. Światełko przybliżało się. Maszynista mruknął coś do stojącego obok niego żołnierza, wskazując mu światełko. Żołnierz odwrócił się i wyszedł z kabiny maszynisty. Podszedł szybko do stojącego przy pierwszym wagonie innego żołnierza. Wymienił z nim kilka słów, po czym wrócił do maszynisty. Przekazał mu słowa, zasłyszane od przełożonego.
     Maszynista kiwnął głową, splunął w szalejący w piecu ogień. Pociągnął jedną z wielu dostępnych dźwigni. Zapiszczały hamulce, skład zaczął zwalniać. Szepty w wagonach wzmogły się, jedne niepewne, drugie zdezorientowane, trzecie szczęśliwe, że podróż dobiega końca.
     Płonące w oddali światełko przybliżało się coraz wolniej i wolniej, wciąż jednak stawało się bliższe. Maszynista przez chwilę myślał, że pociąg nie wyhamuje.
     Ale wyhamował.
     - Hans! – zawołał ktoś z tyłu władczym głosem. – Sprawdź, co się dzieje!
     - Tak jest! – żołnierz wyskoczył z kabiny na nasyp. Poprawił wiszący mu na ramieniu karabin i ruszył w kierunku majaczącemu w ciemności kształtowi.

II
     Ivan westchnął, spojrzał na towarzyszącego mu mężczyznę. Obaj byli ubrani na czarno, wtapiając się w otaczającą ich czerń.
     Z mroku wyłaniała się powoli lokomotywa, piszcząc głośno hamulcami. W końcu zatrzymała się – ciężka, ospała, wyrzucająca z siebie kłęby dymu. Ivan, mimo ciemności, ujrzał wyskakującego z niej człowieka.
     - Zaczyna się zabawa – szepnął do stojącego po drugiej stronie reflektora mężczyzny. – Dimitri, ja się nim zajmę. Ty bierz ckm-y.  
     Mężczyzna kiwnął głową, poprawiając fryzurę. Ach ten Dimitri - taki piękniś, nawet w trakcie misji… Włoski oczywiście czesze przynajmniej raz na pół dnia, kilka razy w ciągu godziny poprawia fryzurę. Jest gorszy niż kobieta. Nie rozumiem tego.
     Idący w naszym kierunku żołnierz miał do przejścia kilkadziesiąt metrów.
     Ivan nie zamierzał pozwolić mu dojść. Zeskoczył z lokomotywy. Był bez broni. Nigdy nie nosił broni. Idący ku niemu żołnierz zawahał się, jednak szedł dalej, widząc przed sobą bezbronnego człowieka. Spotkali się mniej więcej w połowie drogi między składami. Żołnierz kątem oka sprawdził stopień Ivana, a przynajmniej ten, który miał na mundurze.
     Ivan nie musiał sprawdzać stopnia rozmówcy. Widział ją już z daleka. Schütze – szeregowy.
     - Herr Obersturmführer – uniósł rękę w górę. Ivan odpowiedział na pozdrowienie. – Herr Oberfeldwebel Eberl prosi o przesunięcie składu w inne miejsce, gdyż…
     - Spokojnie – mruknął Ivan, kładąc szeregowemu dłoń na ramieniu. Żołnierz zadrżał, wybałuszając oczy, gdy przejmujące zimno rozpłynęło się po jego ciele. Próbował krzyknąć, lecz głos nie przeszedł mu przez zamrożone gardło. Po chwili stał, nieruchomy niczym głaz, z jego zmrożonego ciała unosiły się opary, jednak nikt oprócz Nadnaturalnego nie mógł tego zobaczyć. – Spokojnie.
     Ivan ruszył dalej. Cholerni Niemcy. Cholerny wehrmacht. Że też ja muszę chodzić w mundurze SS… Trzeba to kończyć. Mężczyzna uniósł głowę, szukając wzrokiem stanowisk ckm-ów. Wszyscy zajmujący je żołnierze stali zamrożeni w lodowych blokach. Dimitri dobrze wykonał swoją robotę.
     Ivan wszedł do kabiny maszynisty. Spojrzał na stojącego tam maszynistę. Ominął go bez słowa. Podszedł do pomostu łączącego lokomotywę z pierwszym wagonem. O niewysoką balustradkę opierał się ze znudzoną miną wspomniany przez szeregowego Oberfeldwebel. Na widok Ivana wyprężył się, jego ręka wystrzeliła do góry.
     - Hei…
     - Eberl – przerwał mu szorstko Ivan. – Dokąd?
     - Do Auschwitz Birkenau, Herr Obersturmführer – nawet, jeśli Niemiec był zaskoczony tym, że jego rozmówca zna jego nazwisko, nie okazał tego.
     Ivan uniósł do góry rękę, w jego dłoni uformował się długi i ostry lodowy szpikulec. Przyjrzał się mu z zainteresowaniem, po czym nagle cisnął  nim w Eberla. Szpikulec przebił krtań Niemca. Siła rzutu sprawiła, że mężczyzna poleciał w tył; koniec lodowego kolca wbił się w ścianę wagonu. Eberl wisiał, przytwierdzony do drewnianej ściany, krew spływała po jego ubraniu.
     - Kończmy to panowie! – zawołał Ivan, podchodząc do maszynisty. Jego również zamroził. Pociągnął wiszącą u sufitu linkę. Rozległ się głośny, świszczący dźwięk gwizdka. Na ten znak, z rosnących wzdłuż torów wyskoczyło kilkunastu uzbrojonych w pepesze radzieckich żołnierzy. Szepty we wnętrzu wagonów wzmogły się jeszcze bardziej. – Dawaj!
     Żołnierze podbiegli do wagonów. Zaczęli otwierać je pośpiesznie, z wnętrz tych już otwartych nieśmiało wyglądali wystraszeni ludzie. Żołnierze zachęcali ich do wychodzenia, pośpieszali ich machając rękami.
     Ivan wyskoczył z kabiny i zrzucił z siebie z odrazą mundur SS-manna. Podszedł do niego Dimitri, podał mu radziecki uniform.
     - Ładna akcja – pochwalił go Ivan. – Ładna, szybka i cicha.
     Stojąca na torach lokomotywa, która zagradzała przejazd niemieckiemu składowi, zamazała się i rozpłynęła, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
     - Teraz tylko pozbyć się pociągu – mruknął Dimitri, łypiąc spode łba na wyłaniający się z lasu konwój radzieckich transporterów.
     - Możesz się tym zająć? – spytał Ivan, naciągając na siebie mundur.
     - Mogę – odparł Dimitri, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. – Chcesz?
     - Nie palę – przypomniał Ivan. – Ty też nie powinieneś.
     - Zabobony z tą szkodliwością – parsknął Dimitri, podpalając papierosa. – Idę. Trzeba wykoleić ten pociąg.
     - Tylko pamiętaj, że wszyscy mają nie żyć. Trzy dni wystarczą, żeby ich pochowali.
     - Niech cię o to głowa nie boli – Dimitri zasalutował. – Robię dobre iluzje.
     - Wiem – Ivan pokiwał głową. – Uważaj na siebie.
     - I ty również, towarzyszu.
     Dimitri wskoczył do kabiny maszynisty. Krzyknął na wciąż wysiadających z pociągu ludzi, pospieszając ich.
     - Tylko niech nikt nie zostanie w środku!
     Po kilku kolejnych minutach wszyscy ludzie siedzieli w transporterach. Skład ruszył, Dimitri wyjrzał przez okienko, pomachał Ivanowi. Ten uśmiechnął się i odmachał przyjacielowi. Gdy lokomotywa oddaliła się, niknąc za drzewami, Nadnaturalny wsiadł do czekającej na niego ciężarówki.
     Ciężarówka odjechała, nie zostawiając na twardej ziemi żadnych śladów.
     Po operacji Nocny Ekspres w ogóle nie zostało żadnych śladów.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część VII"

No i w końcu jest. Może późno, a może nie... Wydaje mi się, że tak jak zwykle. Wydaje mi się też, że to jak na razie najdłuższa część ze wszystkich. Nie poprawiałem jej, więc może być sporo błędów. I wydaje mi się, że gdzieś tam jest napisane "Karczma pod Toporem"... Jeśli serio tak jest to napiszcie gdzie, ok? Z góry dzięki ;) 
A i od teraz części raczej nie będą miały tytułów, bo jakoś nie mam pomysłów na tytuły... 
Miłej lektury :) 
____________________
Dalej Siódemka prowadziła wzdłuż rzeki Naeil i schodziła w dół głębokiego, wyżłobionego przez rzekę, pokrytego zagajnikiem kanionu i szła nim już do końca swego biegu - Zatoki Algulas. Tam, w mieście Salwopol, Conhorn i Murray wsiedli na statek i popłynęli do Malvand. Dotarli doń wieczorem, kiedy strażnicy zamknęli już bramy miejskie. 
Noc spędzili w jakiejś karczmie, wzniesionej tuż przy murze miejskim. Opuścili ją z samego ranka, tuż po wschodzie słońca, gdy miasto stanęło otworem dla podróżnych. Conhorn nie mógł tej nocy spać, przewracając się z boku na bok na twardym łóżku - doszedł do wniosku, że wygodniej sypiał pod gołym niebem w trakcie podróży - i tym łatwiej wstał o zaplanowanej, porannej porze, po czym ze zniecierpliwieniem czekał, aż przyjaciel zje śniadanie. Sam nie mógł przełknąć ani kęsa. Przy okazji wypytał karczmarza o ściganych żołnierzy. Okazało się, że przybyli rankiem minionego dnia. 
W budynku, w którym mieścił się targ niewolników, nie zastali nikogo, oprócz dobrze ubranego, nadętego kamerdynera i dwóch ochroniarzy. Kamerdyner, spojrzawszy z góry na - wyższych od niego - chłopaków, oznajmił, iż pierwsza licytacja rozpoczyna się za dwie godziny. 
- Mam pytanie - oznajmił Conhorn. 
- Nie udzielam odpowiedzi na pytania. Nie jestem informacją miejską, jej szukajcie w okolicy rynku - kamerdyner nadął się jeszcze bardziej. 
- Może to załatwi sprawę...? - Conhorn wyjął z kieszeni całkiem pękaty mieszek z pieniędzmi, odebrany żołnierzom w "Gospodzie pod Toporem". - Kiedy zostaną wystawieni niewolnicy przyprowadzeni tu wczoraj przez cesarskich?
- Nie przyjmuję łapówek - mężczyzna oznajmił to z jeszcze wyższą wyższością: zdawało się, że jeśli będzie musiał jeszcze bardziej się wywyższyć to stanie na palcach. 
- Nie? Szkoda - Conhorn schował mieszek do kieszeni, robiąc smutną minę i jednocześnie dobywając dyskretnie pistoletu. - A to będzie bardziej przekonujące?
- Ochrona! - zawołał niezbyt wystraszony mężczyzna. Najwyraźniej takie akcje zdarzały się tu co jakiś czas.
Chłopak odwrócił się błyskawicznie. Wypalił do nadbiegających z obu pistoletów, zabijając ich, nim zdołali dobiec na odległość cięcia mieczem. 
- Nieładnie - Conhorn zacmokał z niezadowoleniem kręcąc głową. - Nie ładnie. To jak, powiesz mi, czy mam ci najpierw po kolei połamać wszystkie kości i odciąć po kawałeczku każdy palec? 
- Już ich sprzedano! - krzyknął kamerdyner, głośno przełykając ślinę. Najwyraźniej granica zwyczajności została przekroczona. - Wszystkich!
- Była wśród nich pewna młoda dziewczyna. Włosy w kolorze ciemnego blondu - Conhorn patrzył spode łba na mężczyznę, przeładowując oba pistolety. - Bardzo ładna dziewczyna. Nazywała się Virrey. Kto ją kupił?
- Jakiś kapitan... Nie pamiętam...
- To sobie przypomnij - przerwał mu szorstko Murray, łapiąc go za ubranie i przypierając do ściany. - Mój ojciec cieszy się, kiedy przynoszę na jego grób skalpy kłamliwych ludzi.
- Erick Nealsson! Nazywał się Erick Nealsson! - szepnął kamerdyner, wybałuszając z przerażenia oczy. - Kapitan brygu "Queink"...
- Dobrze - stwierdził Conhorn, chowając gotowe do strzału pistolety i kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela w uspokajającym geście. - Teraz powiesz nam, dokąd popłynął i kiedy popłynął. Chyba, że nie wyszedł jeszcze z portu?
- Wypłynął wczoraj wieczorem, ale nie wiem dokąd.
- Kłamiesz - odparł chłodno Murray, powoli wyciągając zza pasa nóż. - Przecież widzę.
- Na północ, ale nie mam pojęcia dokąd konkretnie. Przysięgam!
Przyjaciele z największą chęcią by jeszcze kamerdynera pomęczyli, lecz do środka wdarli się strażnicy, udaremniając ich zamiary. Któryś ze strażników strzelił w ich kierunku - kula wbiła się w ścianę tuż obok głów Murraya i kamerdynera.
- Nie strzelać idioci! - ryknął jeden z cesarskich.
- Murray - Conhorn wskazał głową drzwi. - Mamy towarzystwo.
- Widzę, kolego. Jeszcze nie oślepłem.
Dobyli mieczy i rzucili się na strażników. Walczyli wśród akompaniamentu krzyków kamerdynera, który skulił się na podłodze. Obaj dzierżyli po jednym mieczu, choć u boku Conhorna zwisało również drugie ostrze.
Conhorn rozpędził się i skoczył. W powietrzu wykonał piruet, tnąc jednego z przeciwników po łuku od lewej do prawej. W powietrze strzeliła fontanna krwi z rozpłatanej tętnicy szyjnej, ciało upadło na podłogę. Chłopak wylądował zwinnie, blokując cięcie drugiego strażnika. Wszedł zgrabnie pod jego ostrze i przebił na wylot tuż pod mostkiem. Z ust umierającego mężczyzny pociekła krew. Gdy Conhorn wyciągnął z niego miecz, bezdźwięcznie zwalił się na ziemię.Chłopak odwrócił się w stronę Murraya, powalającego ostatniego wroga.
Przyjaciele wymienili spojrzenia. Wyszli na zewnątrz, pozostawiając zemdlonego kamerdynera sam na sam z trupami. Na zewnątrz stało dziesięciu następnych strażników i kilku zwykłych żołnierzy - całkiem możliwe, że byli to żołnierze ze ściganego przez nich oddziału.
Znaleźli się w nie najlepszym położeniu, otoczeni przez cesarskie wojsko.
- Rzućcie broń! - zażądał jeden z żołnierzy.
- Co robimy? - zapytał szeptem Murray.
- Nie wiem jak ty, ale ja prędzej zginę niż się im poddam - również szeptem odparł Conhorn.
- Och... Em... Więc ja też.
Nagle rozległ się huk wystrzału. Jeden ze strażników padł martwy na ziemię z dziurą w plecach. Pozostali zaczęli rozglądać się dookoła, szukając wzrokiem strzelca. Ci, dysponujący bronią palną strzelali bezładnie do pobliskich okien i dachów, jakby zapomnieli o przyjaciołach. Conhorn korzystając z zamieszania wyciągnął swoje pistolety i zastrzelił dwóch kolejnych żołnierzy. Skoczył z mieczem na strażników. Dopadł do jednego i wbił mu ostrze między żebra.
Paraliżujący ból eksplodował z tyłu czaszki chłopaka. Przed oczami zatańczyły mu czarne plamy, po chwili zajmując całe pole widzenia. Runął bez przytomności na ziemię.
***
Ocknął się, lecz nie otworzył oczu. Leżał na czymś twardym. Słyszał szum, czuł słony zapach. Zapach morza. Nie wiedział, czy kręci mu się w głowie, czy kołysze się on, czy może to, na czym leżał. Głowa nadal go bolała, choć nie tak bardzo, jak wcześniej. 
Otworzył oczy.
W pomieszczeniu panował półmrok, jednak mógł dostrzec gruby, drewniany filar. Słup kołysał się, jak zresztą wszystko dookoła. Spojrzał w prawo. Ujrzał tam leżącego obok Murraya, z głową obróconą w stronę Conhorna, przykuty do metalowej rurki. 
- Obudziłeś się wreszcie - stwierdził. - Miło cię widzieć.
- Ciebie też - Conhorn jęknął, gdy ból głowy wzmógł się na chwilę. - Dla ciebie to jakby powtórka z rozrywki, co?
- W pewnym sensie - Murray uśmiechnął się do swoich wspomnień, ale prędko znów spoważniał. - Długo spałeś. Kilka godzin. Mocno ci przywalił. Jeden ze strażników. Kolbą pistoletu. Gryzie ziemię. 
- Dzięki. Gdzie jesteśmy.
- Na pokładzie jakiegoś cesarskiego galeonu. Ładna i szybka, jak na ten typ statków, bestyjka. Płyniemy na południe, południowy wschód. Tak jakby ci trochę nie po drodze. 
- Skąd wiesz, w którą stronę płyniemy?
- Jestem żeglarzem, przyjacielu. Mam swoje sposoby. 
- Ilu jest tu więźniów?
- Sporo... - Murray zamyślił się na chwilę. - Sądzę, że wystarczyłoby do obsługi tego statku. 
- Cisza! - warknął jakiś głos z lewej. - Ktoś nadchodzi. 
Zgrzytnął zamek i w zasięgu wzroku pojawił się cesarski żołnierz. Podszedł do Conhorna, nachylił się nad nim w półmroku, spojrzał mu w oczy. Taki jakby znajomy był ten żołnierz... Chłopak w końcu go rozpoznał. 
- To ty...! - chłopak zachłysnął się, rozpoznawszy człowieka, którego, zamiast zabić, wypuścił w "Gospodzie pod Toporem". 
- Tak, to ja - odparł mężczyzna, rozkuwając Conhorna. - I to ja strzelałem do żołnierzy w Malvand. Niestety, mimo to udało im się cię pochwycić. A teraz posłuchaj uważnie. W następnym pomieszczeniu jest broń. W beczkach. 
- Zaraz zaraz - przerwał mu chłopak podejrzliwie. - Czemu miałbym ci wierzyć?
- W sumie, to nie masz powodu - odparł lekko żołnierz. - Ale po co miałbym pomagać ci, gdyby to była pułapka? Co to za różnica: powieszą cię w stolicy czy zabiją tutaj? Mogłeś mnie zabić. Powinieneś mnie zabić, albo pozwolić to zrobić tamtemu wieśniakowi. Ale nie zrobiłeś tego. Więc postanowiłem ci pomóc. 
- Może i masz rację - przyznał Conhorn. - Dziękuję za pomoc. Jestem Conhorn - wyciągnął dłoń do mężczyzny. 
- Vitt Rekarowycz - uścisnęli sobie prawice, patrząc na siebie przyjaźnie. 
- No, już się znacie - rzekł lekko obrażonym tonem Murray. - To może byście nas wreszcie łaskawie uwolnili?
- Dobry pomysł. 
Po dłuższej chwili kilkudziesięciu byłych więźniów odbierało przygotowaną przez Vitta broń. Conhorn odzyskał swoje, uprzednio zarekwirowane przez żołnierzy, wyposażenie. Gdy wszyscy byli już uzbrojeni, spora grupa ludzi pod wodzą Murraya i Conhorna wypadła z zamknięcia, po drodze mordując każdego, kto stanął im na drodze. Kiedy cały dolny pokład był wolny od żywych lojalnych Cesarstwu marynarzy, kilku posiadających pistolety bądź muszkiety zbiegów wdarło się na górny pokład, oddając salwę w kierunku znajdujących się tam cesarskich. Później dołączyła do nich reszta. 
Conhorn w biegu przebił jednego z zaskoczonych marynarzy, torując sobie drogę do koła sterowego. Tuż za nim podążali inni zbiegowie, tnąc i rąbiąc każdego stawiającego opór. Kilku mężczyzn, porzuciwszy swoje poprzednie zajęcia, przyłączyło się do nich. 
Na rufowej nadbudówce stał przy kole sterowym kapitan wraz z oddziałem uzbrojonych w muszkiety żołnierzy. Żołnierze oddali salwę w kierunku nadbiegających, zabijając kilku z nich, jednak tłum  zbiegłych więźniów i zbuntowanych marynarzy dopadł do nich wymuszając walkę w zwarciu, nim zdążyli strzelić po raz drugi. 
Conhorn tym czasem ominął schody i dostał się na nadbudówkę, wdrapując się na nią przed drzwiami do kajuty kapitana. Podciągnął się, złapał balustrady, podciągnął znowu. Bogato ubrany kapitan tego pechowego dla siebie dnia dzierżył koło sterowe. Chłopak, wspiąwszy się na balustradę tuż przy nim, zwyczajnie ściął mężczyźnie głowę. Złapał ją za włosy nim upadła na podłogę, wyprostował się. W geście zwycięstwa uniósł odciętą głowę do góry. Nie przejmował się tym, że tak robią barbarzyńcy ze wschodu.
Żołnierze i załoga poddali się, przy wtórze triumfalnych okrzyków zbiegłych więźniów.   

niedziela, 22 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część VI: Pod toporem"

No i jest. Wrzucam na szybko, ale wrzucam. Cieszycie się? Mam nadzieję :P
____________________
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy gościniec zakręcając wzdłuż podnóża wysokiego wzniesienia przechodził przez niewielką wioskę. Chaty, w większości sklecone z czego popadło, pobudowane były po obu stronach drogi. Wokół niektórych rosła kapusta lub kołysało się leciutko zboże, a przy innych biegały prosiaki albo kury, a obok największego domu, zapewne należącego do wójta - czy kto tam w tej wiosce rządził - pasła się mleczna krowa. 
Towarzysze wypatrzyli niewielki szyld głoszący "Gospoda pod Toporem", przybity do ściany jednej z chat. Weszli do środka. Była tam jedna, przedzielona zniszczonym płótnem izba. Z jednej strony stały stoły ledwo trzymające się w kupie, niektóre nawet w stanie gorszym niż ten w domu Murraya, przy których zasiadali brudni, pijani mieszkańcy wioski i biedniejsi przejezdni. Po drugiej zaś stronie znajdowały się stoły porządne i zdecydowanie mniej sfatygowane; w tej części, nie licząc barmana i jednego tłustego kupca w bogatych szatach, nie było nikogo. Po krótkiej wymianie zdań na temat posiadanych pieniędzy ustalili, że powinni usiąść w lepszej części. 
Zajęli miejsca przy jednym ze stołów po jego przeciwnych stronach. W milczeniu czekali, aż ktoś - a konkretnie jedyna obecna w środku kelnerka - ich obsłuży. Wkrótce podeszła do nich młoda, złotowłosa kobieta, która - jak dla Conhorna - była nieco zbyt nieskromnie ubrana, jednak według Murraya obcisły gorset i krótka spódniczka w zupełności wystarczały (a nawet były przesadą). 
- Chłopie, rozluźnij się - rzucił Murray, rozwalając się na, swoją drogą całkiem wygodnej, ławce z oparciem, patrząc na lekko spiętego przyjaciela. - Mogę się założyć, że tak naprawdę, to chciałbyś tę kelnerkę...
- Powiedzmy, że mam kogoś - przerwał mu szybko Conhorn. - I jest to dziewczyna. 
- No wiem, wiem - Murray skrzywił się. - Ale żyje się tylko raz! A ty nawet nie masz pewności, że jej nie zabili. Zresztą, nie musiałbyś jej o tym mówić... 
- Virrey żyje - warknął chłopak, po raz kolejny przerywając towarzyszowi. 
- Dobra, jak sobie tam chcesz - Murray uniósł ręce w obronnym geście, po czym spojrzał na kelnerkę, która właśnie podeszła do jej stolika, przynosząc ich zamówienie (kurczaka w sosie pomidorowym i dwa kufle piwa). Uśmiechnął się szeroko. - Och, dzięki ci, śliczna. 
Kobieta odwzajemniła uśmiech i spojrzała na chłopaka powłóczyście, odchodząc. Conhorn przekrzywił głowę, patrząc przenikliwie na towarzysza. 
- I tak się z tobą nie prześpi. 
Obaj wybuchnęli gromkim śmiechem. Po chwili zabrali się w milczeniu do jedzenia. Jednak spokój nie trwał długo. Po chwili podeszło do nich kilku wielkich wieśniaków, wcześniej żłopiących piwo litrami po drugiej stronie płótna - aż dziw brał, że trzymali się jeszcze na nogach. Jeden z nich stanął za Conhornem, drugi za Murrayem, a dwóch innych po prawej i lewej stronie stołu. 
- Czego tu? - warknął ten z prawej, zionąc wonią alkoholu. 
- Przyszliśmy coś zjeść - odparł chłodno Murray. 
- Nie ma jedzenia! - krzyknął ten stojący za Conhornem. - Poszli stąd, ale już! Nie chcemy tu obcych!
- Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie zjemy kurczaka i nie wypijemy piwa - stwierdził spokojnie Conhorn. 
- Już nie ma co jeść - ten z lewej zrzucił zawartość stołu na ziemię - ani co pić. Więc jazda stąd!
- Wiecie... - rzekł Conhorn, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z przyjacielem. - Jak widzę, czujecie się mocni, o was jest czterech, a nas dwóch. Ale to tylko złudzenie. To nas jest więcej. 
- Taki paradoks - dorzucił Murray. 
Przyjaciele błyskawicznie złapali się nad stołem za przedramiona i pociągnęli nawzajem do przodu. Conhorn wpadł na jeszcze przed chwilą stojącego za Murrayem wieśniaka. Zdzielił go pięścią w podbródek. Prędko obrócił się doń plecami; usłyszał za sobą huk walącego się na podłogę ciała. Po drugiej stronie stołu widział Murraya walczącego z dwoma przeciwnikami na raz. Chciał mu pomóc, lecz zaatakował go trzeci trzymający się jeszcze na nogach mężczyzna. 
Conhorn miękko uchylił się przed ślamazarnym ciosem pijanego wieśniaka, uderzył go prawą ręką w nerkę. Ten zgiął się wpół z głośnym krzykiem. Chłopak wykorzystał okazję i trzasnął przeciwnika lewym sierpowym w głowę. Wieśniak, zatoczył się, poślizgnął na rozlanym piwie i runął na ziemię. Teraz Conhorn wreszcie mógł rzucić się na okrążającego Murraya mężczyznę. I zrobił to. Złapał wieśniaka za ramiona i wbił mu kolano w lewy bok, tuż pod żebrami. Przeciwnik ryknął z bólu, lecz krzyk urwał się w połowie, gdy chłopak wykończył go ciosem łokciem w plecy. Tuż obok Murray właśnie kończył z ostatnim przeciwnikiem. 
- Dużo z tego kurczaka nie zostało - westchnął Conhorn, patrząc z rezygnacją na walające się po podłodze resztki zgniecionego w trakcie walki jedzenia. 
- A z piwa jeszcze mniej - dodał Murray, podnosząc rozbity kufel. - Ciekawe, czy w tej sytuacji dostaniemy za darmo drugie? Albo chociaż pozwolą nie płacić?
- Nie licz na to - mruknął w odpowiedzi przyjaciel. 
W tym momencie do środka wpadło dwóch żołnierzy z obnażonymi mieczami. 
- Co tu się dzieje? - warknął jeden z nich. 
- Nic - odparła szybko kelnerka, podchodząc do żołnierzy.
- Właśnie widzę, że się spóźniliśmy... - mężczyzna urwał, tracąc zainteresowanie zajściem na rzecz skąpo ubranej kobiety. Przypadkiem jednak jego wzrok spoczął na Conhornie. Odtrącił kelnerkę, by móc mu się lepiej przyjrzeć. - Hej, Gerrard, czy to nie ten chłopak, którego mieliśmy zabić w lesie?
Conhorn dopiero teraz rozpoznał ich twarze. Nienawiść i żal znów w nim wezbrały, w oczach zapłonęła żądza mordu. Powoli i groźnie wysunął miecz z wiszącej mu u pasa pochwy. Zaczął iść w kierunku żołnierzy; mężczyźni cofnęli się ze strachem. 
- Nie trzeba było tego mówić - stwierdził Murray, wzruszając ramionami. 
Conhorn skoczył na żołnierzy. Pierwszego powalił cięciem z prawej strony. Mężczyzna upadł na podłogę z głęboką raną biegnącą przez pierś, jego krew zmieszała się z rozlanym piwem. Krzycząc i krztusząc się zalewającą mu usta posoką, zwijał się w konwulsjach. 
Kelnerka również zaczęła krzyczeć. Ich głosy połączyły się, tworząc upiorną kakofonię.  
Drugi jakimś cudem zablokował cios Conhorna, jednak ostrze ześlizgnęło się z miecza blokującego i z dużą prędkością poleciało w dół, rozcinając mężczyźnie nogę na udzie. Conhorn pchnął, wbijając czubek swej broni w rękę przeciwnika. Ten upadł na jedno kolano, upuszczając swój miecz. Chłopak uniósł rękę do decydującego cięcia. 
- Proszę, nie - żołnierz spojrzał nań błagalnie. - Nie chciałem tego. Twoja przyjaciółka żyje, nie zabijaj mnie!
Na wzmiankę o Virrey Conhorn zamarł. Powoli opuścił miecz. 
- Prowadzą ją do Malvand, spiesz się! Może uda ci się ich dogonić...
- Srata-tata! - warknął jakiś wieśniak, jego uzbrojona w nóż ręka wystrzeliła w kierunku bezbronnego żołnierza. 
Conhorn był szybszy. Wykonał piruet wokół własnej osi, miecz ze świstem przeciął powietrze. Nóż upadł z brzękiem na podłogę, wieśniak chwycił się za gardło. Krew przelewała mu się przez palce. Zwalił się na ziemię, w konwulsjach kopiąc ziemię piętami. Po chwili znieruchomiał. 
- Wynoś się - Conhorn spojrzał groźnie na żołnierza. - Już. 
Mężczyzna niezgrabnie podniósł się z podłogi, wybiegł koślawo przez drzwi, po drodze gubiąc pistolet. 
Chłopak zabrał miecz i oba należące do żołnierzy pistolety, a także woreczek z amunicją i prochem oraz sakiewkę z żołdem martwego cesarskiego. 
- Uciekajmy - mruknął Murray.
- Dobry pomysł. Idziemy. 
- Do zobaczenia, śliczna - Murray uśmiechnął się zalotnie do kelnerki, po czym podążył za przyjacielem. Gdy wyszli za ostatni budynek wsi, odezwał się znowu. - Nie odpoczniemy ani chwili? 
- Później - odparł Conhorn. 
- Kurczę - Murray mlasnął. - Wciąż jestem głodny. Może jednak wrócimy po coś do jedzenia? 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Problem

No cóż, z powodu problemów z komputerem jednak nie uda mi się niczego napisać... sorry. 

niedziela, 15 czerwca 2014

Zapowiedź

Hej. Niestety ani dzisiaj ani wczoraj nie miałem kiedy coś napisać ale myślę że jutro coś się pojawi ;)

wtorek, 10 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część V: Przeszłość"

Jestem świadomy tego, że miałem wrzucić to wczoraj, ale byłem u okulisty i tam zakropili mi oczy takimi kropelkami, po których niczego nie widziałem... Więc mi wybaczcie. 
No więc jest... nudne. Ale może tylko mi się tak wydaje. 
____________________


Conhorn odwrócił się plecami do urwiska. Nie chciał zostawać tam ani chwili dłużej. Rany były zbyt świeże, wspomnienia zbyt bolesne.
 - Chodźmy już.
Ruszył do przodu, nie czekając na reakcję przyjaciela.Po chwili Murray dogonił go i dalej szli w milczeniu - chłopak zauważył i zrozumiał, że Conhorn nie ma ochoty mówić o tym, co stało się w wiosce. Domyślił się również, że to on usypał mogiły w lesie. Bardzo go to ciekawiło, ale nie chciał wypytywać Conhorna, żeby go do siebie nie zrazić - w końcu wciąż nie znali się za dobrze.
Zbiegli po stromym zboczu, lawirując między drzewami i wypadli z powrotem na Siódemkę. Szli na wschód, w kierunku Salwopola, dobrze prosperującego, tętniącego życiem miasta, w którym kwitł handel  między Cesarstwem i państwami leżącymi na wschodnim brzegu Zatoki Algulas. Zatoka ta wcinała się w ląd na kilkadziesiąt mil, tak że podróż ze Salwopola do, wzniesionego nad właściwym oceanem, opodal zatoki, Malvandu trwała jeden dzień. Ale od Salwopola dzieliło ich jeszcze kilka dni drogi i dwa inne miasta, które - biorąc po uwagę fakt, iż mogli być ścigani za zabójstwo (i wrogów Murraya) - bezpieczniej było ominąć.
- Czym się zajmowałeś, zanim... postanowiłeś wypowiedzieć wojnę Cesarstwu? - zagadnął Murray.
- Byłem myśliwym - odparł Conhorn - posłańcem, kurierem...
- Myśliwym? A na co polowałeś? Na dżdżownice? Chyba tylko one nie "należą do cesarza".
- Na wszystko. Sarny, zające, dzikie świnie, czasem ptaki albo ryby.
- Nie bałeś się? 
- Cesarz nie zauważył braku jednego czy dwóch zwierząt - a przynajmniej do teraz, dodał w myślach. 
- Polowałeś sam, czy...?
- Z przyjaciółmi.
- Co się z nimi stało?
- Mogiłę jednego widziałeś w lesie, a drugą przyjaciółkę porwali żołnierze. Właśnie ich gonimy. A ty? Czym się zajmowałeś, skoro wrogów masz aż w Malvand?
- Mam ich jeszcze dalej. Ale to długa historia.
- Mamy czas.
- No... No dobrze. Opowiem. Ale tylko jej końcową część.
***
I
Zagrzmiało. Krople deszczu siekły ludzi, kadłub i żagle. Bryg podnosił się i opadał, walcząc ze wzburzonymi falami. Woda przelewała się przez pokład, podmywając mocujących się z linami marynarzy. Dało się słyszeć huk armat, kule zaświszczały w powietrzu.
- Nie zwijać żagli! - ryknął rosły mężczyzna, kręcąc zawzięcie kołem sterowym pirackiego statku.
- Kapitanie! To szaleństwo! - odkrzyknął bosman, starając się przekrzyczeć huk fal wzburzonego morza.
- Jeśli coś nas dzisiaj zatopi to będzie to ocean, a nie cesarscy marynarze! Ognia!
Działa z prawej burty plunęły ogniem w kierunku majaczącego w deszczu cesarskiego okrętu. Rozległ się stłumiony trzask i odległe krzyki, świadczące o trafieniu w cel. Mężczyzna zakręcił sterem w drugą stronę, oddalając się od wrogiego statku.
Nagle z deszczu po prawej stronie wyłonił się dziób drugiego cesarskiego brygu. Okręt skręcił, zderzył się z nimi burtą z trzaskiem i jękiem zgniatanego drewna. Żołnierze prędko połączyli oba statki i z rykiem wpadli na pokład pirackiego okrętu. Rozpętała się krótka walka między żołnierzami a piratami, lecz cesarscy szybko zmiażdżyli wrogów, których przewyższali liczebnością i jakością uzbrojenia. Piracki kapitan puścił ster i wypalił z pistoletów w kierunku żołnierzy, za każdym razem zabijając jednego z nich. Kilku cesarskich wyrąbało sobie do niego dojście, zabijając po drodze wszystkich piratów, którzy im się nawinęli. Jeden zajął go walką, pozostali zaszli go od tyłu i zarżnęli paroma ciosami w plecy.
Widząc to, ukryty na jednej z rej grotmasztu dziesięcioletni chłopiec krzyknął z rozpaczy, dobywając sztyletu.
- Tato!
Skoczył w dół, w wir walki. Spadając, wbił sztylet w szyję jednego z żołnierzy. Rzucił się w kierunku leżącego na pokładzie ojca, zaślepiony żalem i żądzą zemsty. Ktoś jednak pochwycił go i ogłuszył.

II
Chłopiec obudził się pod pokładem jakiegoś statku, w towarzystwie kilku członków pirackiej załogi. Wszyscy byli skuci i zamknięci w dużej, żelaznej klatce.
- Miło cię widzieć, Murray - mruknął jeden z nich. - Już myśleliśmy, że jednak nie żyjesz.
- Was też miło - stęknął chłopak. - Gdzie jesteśmy?
- Dopływamy do Malvand, chłopie. Powieszą nas.
Murray nie odpowiedział. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, a kiedy zjawił się cesarski marynarz w towarzystwie kilku żołnierzy, nie zareagowali. Trzeba było siłą postawić ich na nogi. Wyprowadzili ich na pokład. Okręt cumował właśnie do długiego, drewnianego pomostu. Słońce świeciło, na niebie nie było żadnej chmurki, wiała lekka bryza.
- Idealna pogoda na małe wieszanko, co? - zagadnął jeden z piratów. - Gdzie jest szubienica? Na brzegu czy w forcie? Osobiście wolałbym wisieć nad morzem. Mogę dostać szubienicę nad morzem?
- Cicho - warknął w odpowiedzi jeden z żołnierzy.
- To może chociaż z twarzą zwróconą w stronę morza?
- Zamilcz!
- Dobrze już, dobrze - naburmuszył się pirat. - Tylko spytałem. Ależ w dzisiejszych czasach niemili ci żołnierze...
Ruszyli pomostem w kierunku lądu. Przeszli niedużym skrawkiem ziemi, łączącym port z resztą miasta. Nagle na żołnierzy wpadło w biegu kilku mężczyzn, wytrącając ich z równowagi lub przewracając na ziemię. Murray skorzystał z tego, że jeszcze przed sekundą trzymający go żołnierz leżał teraz na bruku i rzucił się do ucieczki.
- Za nim! - ryknął jeden z żołnierzy.
- Powodzenia Murray! - zawołał wesoło pirat, który z takim zaciekawieniem wypytywał o szubienicę. - Pamiętaj, żeby nie pływać zaraz po posiłku! I nie rozmawiaj z obcymi!
***
Zapadło milczenie. Przez dłuższą chwilę szli przed siebie, mijając drzewa i przydrożne skały, nie odzywając się ani słowem. Wkrótce gościniec wyprowadził ich z lasu. Dalej trakt wiódł wśród porośniętych świeżą trawą pagórków. Na jednym z odleglejszych wzgórz rósł rozłożysty dąb, rzucający cień na cały szczyt wzniesienia. Pogoda była piękna, tak jak w opisywanym przez Murraya dniu. 
- Ciekawa historia - odezwał się wreszcie Conhorn. - Więc byłeś piratem... Co stało się później?
Chłopak nie odpowiedział od razu. Chwilę zbierał myśli, przy wtórze odgłosu kroków przyjaciół. 
- Przyszedłem na egzekucję, by ich uwolnić - odparł w końcu Murray, przygryzając dolną wargę. - Udało mi się wyswobodzić trzech. W tym Ericka, którego (wedle życzenia) postawili twarzą w stronę morza. Masz może coś do jedzenia? - prędko zmienił temat. - Głodny jestem. 

niedziela, 8 czerwca 2014

Zapowiedź

No hej :)
Opowiadania prawdopodobnie dzisiaj nie wrzucę, ale jutro powinno już się pojawić. Chyba że będę miał dużo czasu i szczęścia, to uda mi się wrzucić jeszcze dzisiaj w nocy. 
To tyle. Tak napisałem, żeby nie było, że znowu niczego nie będzie ;)

piątek, 30 maja 2014

...

No hej. Sprawa wygląda tak, że już teraz wiem, iż w tym tygodniu żadne opowiadanie się nie pojawi. Mam straszne urwanie głowy przed klasyfikacją; mam nadzieję, że mnie rozumiecie... 

niedziela, 25 maja 2014

"Ballada o Conhornie - Część IV: Gorsze niż się wydaje"

Uhm... Cześć. Tak jak obiecałem, w końcu coś wrzucam... Ja wiem, że jest słabe, krótkie, (mocno) spóźnione i nie zdążyłem tego poprawić, ale jest :) Miłej lektury! 
____________________

      - Co? Za daleko? A może już tam byłeś i… masz tam więcej wrogów niż tutaj? – spytał szczerze zaintrygowany Conhorn.
       - No cóż… - Murray zasępił się na chwilę. – Z tym miastem wiąże się pewna historia z mojej przeszłości… Ale opowiem ci o tym kiedy indziej. A teraz – chłopak prędko zmienił temat – jeśli ci to nie przeszkadza, to zaprowadzę cię gdzieś. Muszę zabrać kilka swoich rzeczy. I może udałoby się załatwić ci jakieś porządne ubranie? Bez obrazy, ale te szmaty wyglądają okropnie.
      - W porządku – Conhorn wzruszył ramionami.
      Ruszyli ciemnymi uliczkami miasta. Skręcili w prawo, później w lewo, w prawo, znowu w lewo… Conhorn prędko przestał liczyć zakręty i tylko szedł za towarzyszem. Po dłuższej chwili lawirowania krętymi zaułkami dotarli do niewysokiej, drewnianej chatki, przytulonej z jednej strony do wysokiej kamienicy, a z drugiej – do koszar straży.
      - Najciemniej jest pod latarnią – mruknął Murray, otwierając drzwi.
      W środku była tylko jedna izba, a w niej stare, rozlatujące się łóżko, ledwo trzymająca się w jednej całości szafa, krzywy stół i dwa zniszczone krzesła. Murray podszedł do tego, co jak się zdawało było łóżkiem.
      - Hej! Chyba nie sądzisz, że zabierzemy je ze sobą, co?
      Murray zignorował tę zgryźliwą uwagę i sięgnął pod wiszący na trzech deskach słomiany materac. Wyciągnął stamtąd niewielki, mosiężny kuferek, wręcz szkatułkę. Wziął małą skrzynkę pod pachę i podszedł do szafy. Otworzył ją, zawiasy zaskrzypiały cicho.
      - Sprawdź, może coś będzie na ciebie pasować.
      Conhorn ze zdziwieniem spojrzał na wiszące w szafie, w większości wyglądające na drogie stroje. Było tam nawet ubranie, które z pewnością należało kiedyś do jakiegoś cesarskiego lorda. Chłopak jednak wybrał dla siebie czarny, sięgający kolan płaszcz z czerwonymi pasami na wysokości piersi. Do tego wziął czarne spodnie i ciemne, wysokie buty. Murray uniósł lekko brew w wyrazie zdziwienia, ale nie skomentował wyboru przyjaciela.
      - Kaptur ci się podwinął – powiedział tylko, poprawiając zwinięty na plecach Conhorna spory kawał materiału.
      - Dzięki – rzucił tamten. – Masz już wszystko?
      - Tak. Jak dla mnie możemy ruszać. Chyba, że ty chcesz coś jeszcze zrobić, załatwić…?
      - Nie – Conhorn pokręcił przecząco głową. – Ruszajmy.
      Wyszli ze starej chaty. Niebo zaczynało już powoli szarzeć, wstawał wczesny świt. Skierowali się w stronę wschodniej bramy. Co prawda, zostanie otwarta dopiero za kilka godzin, ale Murray uparł się, żeby tam pójść. Zamkniętej bramy pilnowało dwóch strażników. Gdy tylko ujrzeli zbliżających się chłopców, dobyli broni. Jeden wycelował w ich kierunku pistolet.
      - Stać! – zawołał ten z pistoletem. - Kto idzie?
      - Kinsson? – odparł szeptem Murray. – Spokojnie, Kinsson. To ja, Murray.
      - Ach – mężczyzna opuścił pistolet. – Czego tu szukasz po nocy? I kim jest twój… przyjaciel?
      - To mój przyjaciel, Conhorn – przedstawił go. – Uratował mi moją zacną zadnią część ciała. Słuchaj, Kinsson. Musimy wyjść z miasta.
      - Akurat teraz? Nie możecie zaczekać do rana? Kapitan mnie zabije, jeśli się dowie. Manssona też!
      - Tak, właśnie teraz. Gdyby nie ja, to Mary zabiłaby was zeszłej wiosny. Jesteście mi coś winni.
      - Co prawda, to prawda – mruknął niechętnie strażnik. – Mansson, uchyl bramę. Powodzenia w świecie za murem!
      - Trzymaj się Kinsson. Może jeszcze kiedyś tu wpadnę.
      Chłopcy wybiegli na zewnątrz przez uchylone wrota. Na świecie wciąż panowała ciemność, chociaż brzask zbliżał się wielkimi krokami. Ruszyli biegiem przed siebie, w stronę cesarskiej Siódemki i dalej na wschód, goniąc kolumnę z jeńcami. Teraz tracili do niej ponad dzień drogi, ale mieli nadzieję, że uda im się ten czas nadrobić.
      Przemieszczali się drogą dobrze Conhornowi znaną. Przemierzał ją wiele razy pod czas wypraw z przyjaciółmi. Od czasu do czasu robili nawet interesy z mieszkańcami Vannuled, to przenosząc jakiś towar z miasta do jednej z okolicznych wiosek lub na odwrót, to prowadząc kogoś z jednego miejsca do drugiego, to polując w cesarskich lasach – co nie było do końca bezpieczne.
      Szli szybciej, niż Conhorn, kiedy podążał na zachód, teraz gnani presją dużej różnicy czasu między nimi a kolumną niewolników i strachem, że ktoś odkryje, iż to oni są odpowiedzialni za śmierć tamtych strażników; od czasu do czasu biegli, sprawdzając, czy ktoś nie podąża ich śladem. Gdy słońce ukazało się w pełni na horyzoncie, dotarli do miejsca, w którym Conhorn poprzedniego dnia wszedł na Siódemkę. Byli już jednak porządnie zmęczeni podróżą w zabójczym wręcz tempie, obaj ciężko dyszeli.
      - Daj mi chwilę – stęknął Murray. – Muszę odpocząć…
      Usiedli pod drzewem na skraju drogi. Było jeszcze chłodno, ale słońce powoli ogrzewało świat. Ptaki już dawno temu zaczęły swój koncert. Nagle do ich koncertu ktoś się dołączył. Ktoś nieproszony.
      Rozległ się głośny ryk i coś z łopotem skrzydeł przeleciało nad drogą, wypatrując w dole zwierzyny. Ptaki przestały śpiewać, przestraszone. Po chwili wielki gad zniknął w oddali, szybując nad lasem.
      - Że też wiwerny są jeszcze na tym świecie! – narzekał Murray. – Taką mamy technologię, taką technologię, a takie pustoszące wszystko gady jeszcze żyją! Jeden całą wieś, całą wieś, potrafi spalić, całe miasto nawet!
      - Cesarstwo robi to samo – rzekł Conhorn z ledwo wyczuwalnym żalem w głosie.
      - Co ty mówisz? – zdziwił się towarzysz.
      - Chodź, pokażę ci coś.
      Weszli w las. Conhorn prowadził, jako że  świetnie znał teren. Przedzierali się przez wysokie krzaki i paprocie, brnęli wśród mchów i sięgającej pasa trawy. Minęli dwa groby, jeden porządniejszy, z kamieni, drugi z ziemi i gałęzi. Murray z zaintrygowaniem na nie spojrzał, jednak drugi z chłopców nie zwrócił na nie uwagi. Pozornie. Na zewnątrz nie patrzył na usypane przez siebie mogiły, ale w środku znów wezbrał w nim żal i tęsknota za przyjacielem.
      W końcu dotarli na skraj urwiska, tego samego urwiska, z którego Conhorn patrzył z przyjaciółmi na pożar wioski. Teraz wyciągnął do przodu rękę, wskazując na zgliszcza.
      - Tego nie zrobił żaden gad – powiedział ze ściśniętym gardłem. – Żaden smok czy wiwerna. To zrobili cesarscy.
      - Nie wierzę – odparł Murray, kręcąc głową. – Nie lubię Cesarstwa, nawet bardzo i wiem, że żołnierze nie są mili i w ogóle… Ale nigdy bym nie pomyślał, że Cesarstwo pali i wyżyna w pień własne wioski…

      - Uwierz. Widziałem to na własne oczy. Spalili domy, wymordowali lub wzięli w niewolę mieszkańców. Cesarstwo nie jest tak dobre, jak mówi. Jest nawet gorsze, niż się wydaje. 

środa, 21 maja 2014

Conhorna w tym tygodniu nie będzie

Cześć... W tym tygodniu niestety nie uda mi się nic wrzucić. Przepraszam, że nie napisałem tego wcześniej, ale mam w tym tygodniu nieco dużo roboty, nie tylko ze względu na szkołę, ale również swoje życie prywatne... Mam nadzieję, że w weekend coś się pojawi, jak nie to niestety dopiero w przyszłym tygodniu... Jeszcze raz przepraszam i liczę na zrozumienie z Waszej strony. 

niedziela, 11 maja 2014

"Ballada o Conhornie - Część III: Murray"

Już myślałem, że w tym tygodniu nie uda mi się niczego wrzucić - ale jednak! Wyrobiłem się z nauką i dałem radę to napisać. Życzę miłej lektury! :)
____________________


          Chłopak długo klęczał na rozstaju ze spuszczoną na piersi głową. Zupełnie nie wiedział, co teraz zrobić. Na ziemi widniały jedynie ślady żołnierzy, odcisków Virrey czy kogokolwiek nie obutego w ciężkie, żelazne buty nie było widać, nie mógł więc nawet mieć pewności, że dziewczyna wciąż żyje. Ale czuł, że żyje. I miał taką nadzieję.
      Po kilku minutach odrętwienia postanowił udać się na zachód, w głąb prowincji, dokąd prawdopodobnie cesarscy żołnierze prowadzą jeńców. Wstał, otrzepał ubranie z kurzu i wstąpił na brukowaną drogę. Ruszył w lewo. Jak dobrze wiedział, kilkanaście mil dalej znajdowało się miasto Vannuled, to samo, w którym spędził część swojego dzieciństwa i w którym miał się spotkać z przyjaciółmi, gdyby pobiegli bez niego… Ale nie pobiegli. Liczył na to, że jeśli Virrey udało się w jakiś – jakikolwiek – sposób uciec, to wyruszyła właśnie tam.
      Szedł szybko. Normalnie rozglądałby się, podziwiając przyrodę i niewątpliwie piękne, rosnące wzdłuż drogi drzewa, napawając się ich bliskością oraz wonią, która unosiła się w powietrzu, słodkim zapachem kwitnących po raz drugi w tym roku kwiatów… Ale nie tym razem. Tym razem się spieszył. Tym razem widział tylko gościniec. Tym razem… Tym razem był sam. Samotny.
      Wkrótce zaczął zapadać zmrok. Jednak nie przejął się tym zbytnio, ponieważ okolica była spokojna – nie grasowała tu żadna banda ani rozbójników, ani orków, ani goblinów, ani tym podobnego plugastwa i wyrzutków społeczeństwa – a poza tym widział już w oddali zarysy murów miejskich, a wkrótce w mroku od strony miasta zamajaczyły liczne światełka.
      Kilkadziesiąt minut później zszedł w dół niewielkiego wzniesienia i dalej szedł prosto, ścinając zakręt gościńca; stanął pod okalającym Vannuled wysokim murem. Bramy miejskie były już oczywiście zamknięte, ale nie stanowiło to dla Conhorna najmniejszego problemu. Nie miał łatwego dzieciństwa, a do tego większość czasu w ciągu ostatnich kilku lat spędzał na polowaniach na przeróżną zwierzynę i bitkach z chłopcami z innych wsi – to na pięści, to na kije czy noże. Często musiał uciekać (lub kogoś gonić) przez niełatwy teren, nieraz wspinając się na budynki i kontynuując bieg na ich dachach lub skacząc z jednego drzewa na drugie. Nie raz i nie dwa musiał przejść nad murami miejskimi Vannuled.
      Uniósł wzrok i wypatrzył w mroku niewielką szczelinę w ścianie. Odbił się od ziemi, zaszurał stopami po gładkim murze. Czubkami palców zahaczył o lukę. Poprawił chwyt i podciągnął się w górę. Wypatrzył wystający fragment kamienia, nieco po prawej stronie. Opuścił się nieco na ramionach, po czym dzięki gwałtownemu ruchowi rąk, wyskoczył w kierunku uchwytu. Złapał skałę, stęknął, zderzywszy się z murem. Powtarzał te czynności (raz stękając a raz nie) tak długo, aż wspiął się na sam szczyt ściany. Podciągnął się tak, by głowa wystawała mu nad mur tylko tak bardzo, by mógł coś widzieć i sprawdził, czy w pobliżu nie ma przypadkiem jakiegoś strażnika. Stwierdziwszy, że jest bezpiecznie, wskoczył na mur. Rozejrzał się jeszcze raz. Z prawej strony zbliżała się jedna świetlista plama, z drugiej druga. Czyli jednak strażnicy byli w pobliżu. Dalszym, ale jednak pobliżu. Jak mógł ich nie zauważyć?! Musiał się stąd ulotnić – i to szybko. Dostrzegł w dole po wewnętrznej stronie muru kupę siana. Modląc się do wszystkich znanych mu bogów, skoczył. Spadał, jak mu się zdawało, ze sto sześćdziesiąt stóp, ale nie miał pojęcia, jak wysoki jest mur. Poziom adrenaliny skoczył mu drastycznie w górę. W locie obrócił się twarzą w górę. Z cichym szelestem wpadł w siano.
      Przez zasłaniające mu lekko twarz siano zobaczył, jak w górze jasne plamy zbliżają się do siebie, spotykają i niespiesznie mijają.
      Conhorn wypuścił z ust powietrze, gdy emocje powoli opadały. Wygrzebał się ze stogu i ruszył do miejsca, w którym o każdej porze dnia i nocy można było zdobyć jakieś prawdziwe informacje. Do tawerny.
      Przeszedł uliczkami uśpionego miasta. Już z daleka ujrzał dobrze oświetlony szyld „Uśpiony smok”, należący do jedynej tawerny w tym mieście – miejsca, które nigdy nie zasypia. Wszedł do zadymionej izby, pełnej pijanych mężczyzn i mniej lub bardziej nietrzeźwych kobiet. Pod prawą od wejścia ścianą lało się po pyskach kilku facetów, którym kibicowało niewielkie grono – w większości ledwo stojących na nogach – gapiów. Chłopak ruszył w kierunku długiej, drewnianej lady.
      - Czy jest tu ktoś, kto mógłby coś wiedzieć o przechodzących tędy dzisiaj żołnierzach? – zagadnął stojącego za kontuarem człowieka.
      - Może ktoś jest. Zależy, czym jest to „coś”, czego chciałbyś się dowiedzieć.
      -  Czy byli z nimi jacyś jeńcy? Konkretnie pewna…
      - Żadnych jeńców nie prowadzili – przerwał mu szorstko jakiś głos z tyłu, o dziwo brzmiący trzeźwo. – A już na pewno konkretnej pewnej. Czyż nie wiesz, że wszystkich jeńców prowadzą na wschód i tam sprzedają na targu niewolników?
      - Nie wiedziałem – odparł nieco speszony Conhorn, klnąc w myślach. – Dziękuję za informację.
      - Nie ma za co, mały. Nienawidzę Cesarstwa bardziej niż tej cholernej zarazy, która zabiła moją matkę. Z tego, co widzę, ty również nie darzysz go miłością. Idź więc w pokoju i niechaj bogowie mają cię w swojej opiece.
      Chłopak wyszedł z tawerny wściekły na samego siebie. Coś mu mówiło, żeby iść do Malvand, ale on oczywiście musiał nie słuchać i iść na zachód!
      Właśnie zaczynał się rozkręcać w wyklinaniu swojej osoby, gdy usłyszał dochodzące zza pobliskiego domu odgłosy walki. Bez namysłu rozpędził się wskoczył na parapet jednego z okien budynku, odbił się lekko w tył, złapał krawędzi dachu i podciągnął w górę. Wszedł na nieco spadzisty dach. W dole ujrzał młodego chłopaka, który na oko osiągnął już pełnoletniość, choć dopiero niedawno, walczącego z dwoma strażnikami.
      Dobył miecza i skoczył na jednego ze strażników. Powalił niespodziewającego się ataku z powietrza mężczyznę, wbijając mu ostrze w plecy i zabijając na miejscu. Prędko poderwał się, wyciągając miecz z truchła i ciął drugiego przeciwnika – który obrócił się doń przodem w idealnym momencie, by ostatnią rzeczą jaką zobaczy w życiu była twarz swego zabójcy – w szyję. Strażnik padł na twarz z rozpłataną krtanią.
      - Ładnie – powiedział chłopak, patrząc na Conhorna z kiepsko skrywanym strachem. – Dzię…
      - Cicho – przerwał mu szeptem Conhorn, nasłuchując. Schował miecz do pochwy. – Nadbiegają następni. Chodź ze mną, jeśli nadążysz.
      Z tymi słowy odwrócił się i ponownie wskoczył na dach budynku, z którego zeskoczył na pierwszego przeciwnika. Usłyszał wspinającego się za nim chłopaka. Rozejrzał się, szukając wzrokiem biegnących strażników. Dostrzegł ich i ruszył biegiem w przeciwną stronę. Przeskoczył na dach kolejnego domu, skręcił w prawo. Wskoczył na ścianę „Uśpionego smoka”, chwycił się, wystającej poza płaszczyznę ściany, ozdobnej listwy. Podciągnął się, chwycił parapet powyższego (a jak się okazało najwyższego) okna, wsparł się na nim nogą, złapał krawędź dachu i wdrapał się na górę. Rzucił okiem w dół, na podążającego za nim chłopaka, który całkiem nieźle sobie radził. Ruszył dalej. Zeskoczył na dach nieco niższego od budynku tawerny domu, później kolejnego i kolejnego, aż w końcu – stwierdziwszy, że uciekli dość daleko – wylądował na ziemi, zdyszany po długim i męczącym biegu. Jakąś chwilę później tuż obok niego wylądował drugi chłopak.
      - Jesteś – stwierdził Conhorn. – Już myślałem, że się zgubiłeś.
      - Szybki jesteś – przyznał tamten, ledwo łapiąc oddech – ale nie dość szybki. Dzięki ci za pomoc. Nazywam się Murray.
      - Conhorn.
      Uścisnęli sobie dłonie, wzajemnie patrząc sobie w oczy. Murray był całkiem wysoki i chudy. Miał krótkie, ciemne włosy. Ubrany był w dziwny płaszcz w kolorze, którego nie dało się określić w ciemności.
      - Nie wiesz może, czy przybyła tu dzisiaj młoda dziewczyna?
      - Przybyło ich kilka… - odparł Murray. – Kilkanaście. Ale jeśli chodzi ci o tą, z którą byłeś tu kilka razy…
      - Tak, właśnie o nią.
      -… to jej tu nie było i raczej nie będzie, bo ją prowadzili na wschód.
      Czyli nie udało jej się uciec. No cóż, przynajmniej jest jasność w temacie, dokąd się teraz udać. Do Malvand.
      - A skąd to właściwie wiesz? – spytał Conhorn, nagle nabierając podejrzeń.
      - Wiem o wszystkim, co się dzieje tutaj i w okolicy, bo mam znajomości – Murray uśmiechnął się szelmowsko. – Mam wielu przyjaciół. Dokąd się teraz udasz?
      - Tam, skąd przyszedłem, i jeszcze dalej – odparł wymijająco Conhorn. – Do zobaczenia. – odwrócił się i zaczął odchodzić, kiedy dogonił go Murray.
      - A może mógłbym iść z tobą?
      - Dlaczego? Przecież tutaj masz przyjaciół i w ogóle…
      - Ale jeszcze więcej wrogów. Mogę – spojrzał błagalnie na Conhorna.
      - No… No dobrze – zgodził się po krótkim wahaniu.
      - Dziękuję! – Murray rozpromienił się. – Skórę mi ratujesz! Któryś już raz, zresztą. To dokąd idziemy?
      - Do Malvand.
      - O cholera…

poniedziałek, 5 maja 2014

Liebster Blog Awards

Zostałem nominowany do Liebster Blog Awards przez Enough i Freedom, piszące bloga "Nadnaturalni" (dzięki dziewczyny :D) Wrzucam to z małym opóźnieniem, ponieważ chciałem najpierw dowiedzieć się o co chodzi. Nadal nie do końca to ogarniam, ale to szczegół ;)

1. Co cię skłoniło do napisania bloga?
Ta... Pierwsze pytanie i już problem... Jak na sprawdzianie z hiszpańskiego...
W sumie nie wiem. Chyba po prostu znudziło mi się pisanie "do szafy".



2. Skąd czerpiesz inspiracje do pisania?
Prawdziwy mistrz nigdy nie zdradza swoich tajemnic :P
A tak poważnie to chyba ze wszystkiego. Czasem z filmów, czasem z książek, z gier komputerowych. Ale przeważnie to przychodzi samo. Nie wiem, skąd.

3. Czy twoi rodzice/znajomi wiedzą, że prowadzisz bloga o takiej czy innej tematyce?
Kilku moich znajomych wie, ale raczej się tym... nie chwalę. Wie moja mama, babcia i siostra. Że prowadzę, to wiedzą, bo przyszły do mojego pokoju jak zakładałem bloga. A o jakiej tematyce? Bo czytają moje opowiadania. Mam w domu taki zeszyt, w którym piszę. Zdarza mi się nie schować go dość głęboko, albo daje im, żeby zapytać o zdanie na temat tego czy innego opowiadania.


4. Prowadziłaś/eś jakieś blogi przed tym? A może prowadzisz 2 naraz?
Tak. Aczkolwiek nie. Nie prowadziłem wcześniej żadnego bloga. Ale prowadzę 2 naraz. Z tym, że ten drugi pod innym pseudonimem i on się nie liczy. Tam tylko ogarniałem edycję wyglądu bloga.

5. Co lubisz robić w wolnym czasie?
Pisać. Zdecydowanie pisać. Poza tym lubię czytać, grać na komputerze, od czasu do czasu wlać komuś na treningu...

6. Czy historie, które opisujesz na blogu mają związek z twoim życiem?
I tak, i nie. Znaczy, to co piszę na blogu w większości jest fikcją, czasem natchnioną moim rzeczywistym życiem. Są też historie, które są ściśle związane ze mną albo moimi marzeniami. Albo takie, które wywarły wpływ na moje życie. Dziwne, co? Sam piszę coś, co zmienia moje życie. Ale tak właśnie jest.

7. Czy bohaterowie twoich opowiadań są odzwierciedleniem ciebie lub osób z twojego otoczenia?
I znowu - niektórzy. Na blogu raczej nie... Chociaż...
Ale pisałem kiedyś z takim jednym kolegą takie coś, gdzie opisy kilku bohaterów były równo zerżnięte z rzeczywistości. Były dwie dziewczyny z naszej szkoły, a główni bohaterowie wyglądali tak jak my. Albo tak jak my chcielibyśmy wyglądać. Czasem podświadomie (albo i z premedytacją) wrzucam do opowiadania ludzi, których znam, których lubię, nienawidzę, albo w których się... zadurzyłem? To chyba dobre określenie.

8.
Hm... Na to pytanie odpowiem... kiedy tylko się pojawi.

9. Od jaka dawna zajmujesz się własną twórczością literacką?
Odkąd pamiętam. Zacząłem w pierwszej klasie podstawówki, chcąc pokazać dwunastoletniej siostrze, że też umiem xD Serio, zazdrościłem jej tego. Więc napisałem własną książkę. Żeby nie być gorszym. Tak to się zaczęło. Jeszcze gdzieś mam tę książkę xD

10. Czy pozycje, które czytujesz i ich autorzy są dla ciebie "autorytetem"?
No i znowuż: zależy. Czasami. "Wiedźmin" Sapkowskiego był książką, która wywarła spory wpływ na moje opowiadania, tudzież książki...

11. Jakiej muzyki słuchasz i czy masz inne hobby prócz pisania?
Metalu, rocka, metalu, muzyki poważnej, hip-hopu, metalu...
A tak poważnie, to chyba wszystkiego, oprócz popu i disco polo. Wszystkiego, ze szczególnym naciskiem na metal i rocka 
(i wszystkie ich odmiany) (Metallica, Scorpions, Vader...<3). Gdybyście mnie zobaczyli/ły (niepotrzebne skreślić :P) to byście się zdziwili/ły. "Jak to, on słucha metalu? I tak się ubiera?" - takie myśli chodziłyby Wam pewnie po głowach, gdybyście mnie zobaczyli/ły. Tak, słucham metalu. Nie, nie ubieram się jak metal.
No tak, mam. Zresztą, to trochę moim zdaniem głupie pytanie. Przed chwilą mówiłem co lubię robić w wolnym czasie... To tak jakby to samo, ale ok. A więc, moim hobby oprócz pisania jest granie na komputerze i programowanie, od czasu do czasu karate (wspominałem, że lubię czasem komuś wlać na treningu, nie? :P). Lubię też czasem się powymądrzać, pokrzyczeć, pouprawiać niezdrowy tryb życia... pouczyć się na hiszpański :P Słuchanie muzyki chyba też jest rodzajem hobby.
_

No, to teraz wypadałoby zadać jakieś pytania, nominować kogoś... I tu może być problem, bo czytam tylko jednego bloga - Nadnaturalnych... Dobra, coś się wymyśli. Zawsze mogę od kogoś pożyczyć listę nominowanych ;)

Pytania:
1. Wiążesz swoją przyszłość z pisaniem?
2. Gdzie chciałbyś/chciałabyś pojechać, co zobaczyć?
3. (pytanie dotyczące polityki) Zamierzasz zostać w Polsce czy gdzieś wyemigrować? Jeśli wyemigrować, to gdzie?
4. Jaki jest Twój ulubiony zespół/wykonawca?
5. (będzie chamska reklama) Jakiego masz antywirusa? Uważasz, że jest dobry?
6. Czego najbardziej nie lubisz w ludziach?
7. (kolejna chamska reklama) Pepsi czy Coca-Cola?
8. Ulubiony film?
9. Masz jakieś hobby oprócz pisania?
10. Jaki przedmiot w szkole lubisz najbardziej? Albo lubiłeś/łaś?
11. Jak sądzisz, gdzie pójdziesz (albo gdzie poszedłeś/łaś)? Do technikum, zawodówki czy ogólniaka?

Nominowane blogi:
1) http://ej-romantycznahistoria.blogspot.com/ (tak! właśnie tak! to nie przypadek! zgodziłaś się ze mną więc dostajesz nominację! :P)
2) http://kaer-morhen12.blogspot.com/ (autor już chyba nie odwiedza tego miejsca, no ale cóż...)

I to chyba... tyle? Sorry, nie czytam blogów. Co będę nominować ludzi, do których nigdy nie zajrzałem? Bez sensu. Z wielką chęcią nominowałbym Enough i Freedom, no ale cóż...
_
Mam nadzieję, że wszędzie zrobiłem te łamańce łeś/łaś. Ach, Freedom i Enough, mam nadzieję, że nie obrazicie się za pożyczenie waszego pytania?

piątek, 2 maja 2014

"Ballada o Conhornie - Część II: Wschód czy zachód?"

No cześć :) Mimo tego, że mam nawał pracy, udało mi się to dzisiaj wrzucić. Nie jest to zbyt długie, jak zresztą większość moich opowiadań - staram się robić wszystko, żeby zbytnio nie zanudzać ;) Tak więc, życzę udanego weekendu majowego i miłej lektury :)
____________________


      Chłopak ustawił ostatni kamień na stosie, który ułożył jako grób dla swego przyjaciela. Tworzenie go nie zajęło mu zbyt dużo czasu. Martwego żołnierza, który zginął z ręki Loana, miał zamiar zostawić bez pochówku, gdyż nie miał obowiązku grzebać martwych wrogów. Zabrał tylko jego miecz i należący do przyjaciela sztylet, nic innego nie mogło być przydatne - cesarski nie miał przy sobie żołdu.
      Może i powinien był od razu po przebudzeniu się z omdlenia ruszyć w pościg za sługami Cesarstwa, wiedział jednak, że zbyt długo leżał bez przytomności, by ich dogonić i kilkadziesiąt minut go nie zbawi, postanowił więc pochować przyjaciela. Teraz, skoro już to zrobił, mógł z czystym sercem i bez obawy o zemstę ze strony duszy przyjaciela wyruszyć w pościg.
      Zmarli bardzo nie lubili nie być pochowanymi. Jeśli ktoś umarł na odludziu nic się nie działo, jednak, jeśli najbliżsi byli przy czyjejś śmierci i porzucili ciało bez pogrzebu czy spalenia, dusze mściły się na nich, na różne sposoby przykrząc życie żyjącym. Natomiast, jeśli ktoś pochował ciało swego wroga lub takie, na które się gdzieś natknął, duch zmarłego mógł takiej osobie pomóc.
      Mimo to, Conhorn nie mógł jednak tak opuścić Loana. Dłuższą chwilę stał przy grobie, opłakując przyjaciela. Czuł, że powinien już iść, ale coś go zatrzymywało, coś nie pozwalało...
      Ciało żołnierza.
      Kiedy tak stał, podjął decyzję, że jednak pogrzebie i jego. Może i straci na tym kolejne cenne minuty, ale czyjaś przychylność z zaświatów była cenniejsza od czasu, tym bardziej, kiedy walczy się samemu przeciwko całemu Cesarstwu. Usypał więc drugi kopczyk z ziemi i gałęzi. Nie był to może ani piękny, ani wprowadzający w zachwyt grobowiec, ale lepszy taki, niż żaden.
      Teraz już chłopak odwrócił się plecami do miejsca pochówku poległych i z ciężkim sercem zwrócił twarz w kierunku wioski.
      Ruszył przed siebie, kierując się do miejsca, w którym spędził prawie całe swoje życie. Miejsca, które spłonęło w cesarskim przypływie złości. Miał nadzieję znaleźć ślady pozostawione przez odchodzący oddział, za którym musiał podążyć. Biegł, przeskakując przez wystające ponad poziom gruntu, powykręcane korzenie i pnie ściętych przez wieśniaków lub powalonych siłami natury drzew. Nie dbał o zmęczenie, przyspieszony oddech, palące płuca czy serce, chcące wyskoczyć mu z piersi. Nie dbał o nic. Wiedział tylko, że musi dopełnić przysięgi i pomścić przyjaciół. Odnalezienie Virrey i dopadnięcie Czarnej Błyskawicy stało się jedynym sensem i celem jego życia. Wiedział, że jeśli mu się nie uda, nie zazna spokoju, nawet po śmierci.
      Zwłaszcza po śmierci.
      Zbiegał w dół stromego zbocza porośniętego drzewami wzgórza. W oddali widział już prześwitujące między pniami światło - znak, że zbliża się do granicy lasu a tym samym do wioski. Już po chwili ciężko sapiąc zatrzymał się w miejscu, w którym las przechodził w polanę. Widział stamtąd zwęglone szczątki budynków. Niektóre z zabudowań jeszcze się dopalały, niewielkie płomyczki pełzały po spalonych deskach. Na ten widok gardło chłopaka ścisnęło się po raz kolejny w ciągu zaledwie kilku godzin. Całe jego życie legło w gruzach.
      Otrząsnąwszy się, wkroczył między zgliszcza.
      W centrum wioski, a raczej w miejscu, gdzie centrum kiedyś się znajdowało, piętrzył się stos trupów. To już było zbyt wiele. Żołądek Conhorna wywrócił się na lewą stronę i chłopak zwymiotował całą jego zawartość. Przez chwilę stał zgięty w pół, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu. Krzywił się, oddychając z trudem. W końcu, ból brzucha popuścił nieco, tak że Conhorn mógł się z powrotem wyprostować. Powstrzymując kolejną falę mdłości, pełen obaw podszedł powoli do stosu. Ku swej uldze stwierdził, że spoczywają tam wyłącznie ciała mężczyzn.
      Kątem oka dostrzegł wzniesiony w pewnym oddaleniu od końca wioski porządny, zgrabny kurhanik, w którym najprawdopodobniej pogrzebani zostali polegli w trakcie ataku na wioskę żołnierze.
      Odszedł stamtąd, mając nadzieję znaleźć jakieś drewno, które byłoby suche, porąbane i przede wszystkim nie spalone przez cesarskich. Na szczęście, żołnierze najwyraźniej nie dostrzegli przygotowanych na zimę zapasów, zmagazynowanych pod lasem w niewielkiej budce na drugim krańcu wsi. Obłożył więc nimi stos i podłożył ogień, przeniesiony z jednego z dopalających się domostw. Stanowiące podpałkę sucha trawa i niewielkie gałązki szybko się rozpaliły.
      Teraz zajął się szukaniem pozostawionych przez odchodzący oddział śladów. Cała ziemia zdeptana była ciężkimi, żelaznymi butami, noszonymi przez żołnierzy, więc odnalezienie tych właściwych nie było proste. W końcu jednak odszukał odciski zostawione przez oddalających się dwójkami wojowników. Prowadziły na południe, w kierunku pobliskiej wsi Polsten.
      Conhorn ruszył ich śladem, zostawiając spaloną wioskę za sobą. W powietrzu rozchodził się smród palonej skóry. Odchodząc, spojrzał jeszcze za siebie. Ujrzał strzelający wysoko w górę płomień, trawiący ciała wieśniaków. Miał przynajmniej kilka, jak nie kilkanaście godzin straty do żołnierzy. Nie miał szans odrobić tego czasu i zdawał sobie z tego sprawę, mógł jednak nie pozwolić na zwiększenie się tej odległości. I nie zamierzał pozwolić.
      Pozostawiając za sobą zgliszcza, ostatecznie zerwał ze swoim poprzednim życiem. Zamknął się stary rozdział w księdze jego istnienia, a rozpoczął nowy.
      Ślady, wbrew domysłom chłopaka, wcale nie prowadziły do Polsten. Około mili od spalonej wsi skręcały w prawo i dalej szły drogą gruntową w kierunku gościńca numer siedem, tak zwanej Cesarskiej Siódemki. Trakt ten łączył położony na wschodzie port Malvand ze znajdującym się na zachodzie, w środkowej części prowincji, miastem Kalmervold, będącym jednocześnie stolicą prowincji. Za Kalmervoldem, Siódemka zamieniała się w Trakt Międzyprowincjonalny, łączący ze sobą wszystkie prowincje.
      Chłopak ruszył dalej, kierując się śladami i zastanawiając się, dokąd najprawdopodobniej skierują się żołnierze. Nie miał zamiaru się poddać, choćby zmierzali do samej stolicy Cesarstwa.
      Choćby musiał stawić czoła całej potędze Cesarza i pokonać całą jego armię, nie podda się. Niechaj imię "Conhorn" na zawsze wyryje się w pamięci tego świata!
      Kiedy dotarł do Siódemki, na której - jak się zdawało - był w tej chwili jedynym podróżnym, zazgrzytał ze złości zębami. Część śladów prowadziła w lewo, a część - w prawo. Kiedy wściekłość minęła, zdał sobie sprawę z tego, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazł. Zrezygnowany, padł na kolana i spuścił głowę.
      - Bogowie! Dlaczego mi to robicie?
____________________
Doszliście do końca? No to się bardzo cieszę :)
Mimo kupy nauki, ciesząc się wolnym 
Sagi (bo któż by inny? :P)