____________________
- Co? Za daleko? A może
już tam byłeś i… masz tam więcej wrogów niż tutaj? – spytał szczerze
zaintrygowany Conhorn.
- No cóż… - Murray zasępił się na chwilę. – Z tym
miastem wiąże się pewna historia z mojej przeszłości… Ale opowiem ci o tym
kiedy indziej. A teraz – chłopak prędko zmienił temat – jeśli ci to nie
przeszkadza, to zaprowadzę cię gdzieś. Muszę zabrać kilka swoich rzeczy. I może
udałoby się załatwić ci jakieś porządne ubranie? Bez obrazy, ale te szmaty
wyglądają okropnie.
- W porządku – Conhorn wzruszył
ramionami.
Ruszyli ciemnymi
uliczkami miasta. Skręcili w prawo, później w lewo, w prawo, znowu w lewo… Conhorn
prędko przestał liczyć zakręty i tylko szedł za towarzyszem. Po dłuższej chwili
lawirowania krętymi zaułkami dotarli do niewysokiej, drewnianej chatki,
przytulonej z jednej strony do wysokiej kamienicy, a z drugiej – do koszar
straży.
- Najciemniej jest pod
latarnią – mruknął Murray, otwierając drzwi.
W środku była tylko
jedna izba, a w niej stare, rozlatujące się łóżko, ledwo trzymająca się w jednej
całości szafa, krzywy stół i dwa zniszczone krzesła. Murray podszedł do tego,
co jak się zdawało było łóżkiem.
- Hej! Chyba nie
sądzisz, że zabierzemy je ze sobą, co?
Murray zignorował tę
zgryźliwą uwagę i sięgnął pod wiszący na trzech deskach słomiany materac.
Wyciągnął stamtąd niewielki, mosiężny kuferek, wręcz szkatułkę. Wziął małą
skrzynkę pod pachę i podszedł do szafy. Otworzył ją, zawiasy zaskrzypiały
cicho.
- Sprawdź, może coś
będzie na ciebie pasować.
Conhorn ze zdziwieniem
spojrzał na wiszące w szafie, w większości wyglądające na drogie stroje. Było
tam nawet ubranie, które z pewnością należało kiedyś do jakiegoś cesarskiego
lorda. Chłopak jednak wybrał dla siebie czarny, sięgający kolan płaszcz z
czerwonymi pasami na wysokości piersi. Do tego wziął czarne spodnie i ciemne,
wysokie buty. Murray uniósł lekko brew w wyrazie zdziwienia, ale nie skomentował
wyboru przyjaciela.
- Kaptur ci się
podwinął – powiedział tylko, poprawiając zwinięty na plecach Conhorna spory
kawał materiału.
- Dzięki – rzucił tamten.
– Masz już wszystko?
- Tak. Jak dla mnie
możemy ruszać. Chyba, że ty chcesz coś jeszcze zrobić, załatwić…?
- Nie – Conhorn pokręcił
przecząco głową. – Ruszajmy.
Wyszli ze starej chaty.
Niebo zaczynało już powoli szarzeć, wstawał wczesny świt. Skierowali się w
stronę wschodniej bramy. Co prawda, zostanie otwarta dopiero za kilka godzin,
ale Murray uparł się, żeby tam pójść. Zamkniętej bramy pilnowało dwóch
strażników. Gdy tylko ujrzeli zbliżających się chłopców, dobyli broni. Jeden
wycelował w ich kierunku pistolet.
- Stać! – zawołał ten z
pistoletem. - Kto idzie?
- Kinsson? – odparł szeptem
Murray. – Spokojnie, Kinsson. To ja, Murray.
- Ach – mężczyzna opuścił
pistolet. – Czego tu szukasz po nocy? I kim jest twój… przyjaciel?
- To mój przyjaciel,
Conhorn – przedstawił go. – Uratował mi moją zacną zadnią część ciała. Słuchaj,
Kinsson. Musimy wyjść z miasta.
- Akurat teraz? Nie
możecie zaczekać do rana? Kapitan mnie zabije, jeśli się dowie. Manssona też!
- Tak, właśnie teraz.
Gdyby nie ja, to Mary zabiłaby was zeszłej wiosny. Jesteście mi coś winni.
- Co prawda, to prawda –
mruknął niechętnie strażnik. – Mansson, uchyl bramę. Powodzenia w świecie za
murem!
- Trzymaj się Kinsson.
Może jeszcze kiedyś tu wpadnę.
Chłopcy wybiegli na zewnątrz
przez uchylone wrota. Na świecie wciąż panowała ciemność, chociaż brzask
zbliżał się wielkimi krokami. Ruszyli biegiem przed siebie, w stronę cesarskiej
Siódemki i dalej na wschód, goniąc kolumnę z jeńcami. Teraz tracili do niej
ponad dzień drogi, ale mieli nadzieję, że uda im się ten czas nadrobić.
Przemieszczali się
drogą dobrze Conhornowi znaną. Przemierzał ją wiele razy pod czas wypraw z
przyjaciółmi. Od czasu do czasu robili nawet interesy z mieszkańcami Vannuled,
to przenosząc jakiś towar z miasta do jednej z okolicznych wiosek lub na
odwrót, to prowadząc kogoś z jednego miejsca do drugiego, to polując w
cesarskich lasach – co nie było do końca bezpieczne.
Szli szybciej, niż
Conhorn, kiedy podążał na zachód, teraz gnani presją dużej różnicy czasu między
nimi a kolumną niewolników i strachem, że ktoś odkryje, iż to oni są
odpowiedzialni za śmierć tamtych strażników; od czasu do czasu biegli,
sprawdzając, czy ktoś nie podąża ich śladem. Gdy słońce ukazało się w pełni na
horyzoncie, dotarli do miejsca, w którym Conhorn poprzedniego dnia wszedł na
Siódemkę. Byli już jednak porządnie zmęczeni podróżą w zabójczym wręcz tempie,
obaj ciężko dyszeli.
- Daj mi chwilę –
stęknął Murray. – Muszę odpocząć…
Usiedli pod drzewem na
skraju drogi. Było jeszcze chłodno, ale słońce powoli ogrzewało świat. Ptaki
już dawno temu zaczęły swój koncert. Nagle do ich koncertu ktoś się dołączył.
Ktoś nieproszony.
Rozległ się głośny ryk
i coś z łopotem skrzydeł przeleciało nad drogą, wypatrując w dole zwierzyny.
Ptaki przestały śpiewać, przestraszone. Po chwili wielki gad zniknął w oddali,
szybując nad lasem.
- Że też wiwerny są
jeszcze na tym świecie! – narzekał Murray. – Taką mamy technologię, taką
technologię, a takie pustoszące wszystko gady jeszcze żyją! Jeden całą wieś,
całą wieś, potrafi spalić, całe miasto nawet!
- Cesarstwo robi to
samo – rzekł Conhorn z ledwo wyczuwalnym żalem w głosie.
- Co ty mówisz? –
zdziwił się towarzysz.
- Chodź, pokażę ci coś.
Weszli w las. Conhorn
prowadził, jako że świetnie znał teren.
Przedzierali się przez wysokie krzaki i paprocie, brnęli wśród mchów i
sięgającej pasa trawy. Minęli dwa groby, jeden porządniejszy, z kamieni, drugi
z ziemi i gałęzi. Murray z zaintrygowaniem na nie spojrzał, jednak drugi z
chłopców nie zwrócił na nie uwagi. Pozornie. Na zewnątrz nie patrzył na usypane
przez siebie mogiły, ale w środku znów wezbrał w nim żal i tęsknota za
przyjacielem.
W końcu dotarli na
skraj urwiska, tego samego urwiska, z którego Conhorn patrzył z przyjaciółmi na
pożar wioski. Teraz wyciągnął do przodu rękę, wskazując na zgliszcza.
- Tego nie zrobił żaden
gad – powiedział ze ściśniętym gardłem. – Żaden smok czy wiwerna. To zrobili
cesarscy.
- Nie wierzę – odparł Murray,
kręcąc głową. – Nie lubię Cesarstwa, nawet bardzo i wiem, że żołnierze nie są
mili i w ogóle… Ale nigdy bym nie pomyślał, że Cesarstwo pali i wyżyna w pień własne
wioski…
- Uwierz. Widziałem to
na własne oczy. Spalili domy, wymordowali lub wzięli w niewolę mieszkańców.
Cesarstwo nie jest tak dobre, jak mówi. Jest nawet gorsze, niż się wydaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz