niedziela, 25 maja 2014

"Ballada o Conhornie - Część IV: Gorsze niż się wydaje"

Uhm... Cześć. Tak jak obiecałem, w końcu coś wrzucam... Ja wiem, że jest słabe, krótkie, (mocno) spóźnione i nie zdążyłem tego poprawić, ale jest :) Miłej lektury! 
____________________

      - Co? Za daleko? A może już tam byłeś i… masz tam więcej wrogów niż tutaj? – spytał szczerze zaintrygowany Conhorn.
       - No cóż… - Murray zasępił się na chwilę. – Z tym miastem wiąże się pewna historia z mojej przeszłości… Ale opowiem ci o tym kiedy indziej. A teraz – chłopak prędko zmienił temat – jeśli ci to nie przeszkadza, to zaprowadzę cię gdzieś. Muszę zabrać kilka swoich rzeczy. I może udałoby się załatwić ci jakieś porządne ubranie? Bez obrazy, ale te szmaty wyglądają okropnie.
      - W porządku – Conhorn wzruszył ramionami.
      Ruszyli ciemnymi uliczkami miasta. Skręcili w prawo, później w lewo, w prawo, znowu w lewo… Conhorn prędko przestał liczyć zakręty i tylko szedł za towarzyszem. Po dłuższej chwili lawirowania krętymi zaułkami dotarli do niewysokiej, drewnianej chatki, przytulonej z jednej strony do wysokiej kamienicy, a z drugiej – do koszar straży.
      - Najciemniej jest pod latarnią – mruknął Murray, otwierając drzwi.
      W środku była tylko jedna izba, a w niej stare, rozlatujące się łóżko, ledwo trzymająca się w jednej całości szafa, krzywy stół i dwa zniszczone krzesła. Murray podszedł do tego, co jak się zdawało było łóżkiem.
      - Hej! Chyba nie sądzisz, że zabierzemy je ze sobą, co?
      Murray zignorował tę zgryźliwą uwagę i sięgnął pod wiszący na trzech deskach słomiany materac. Wyciągnął stamtąd niewielki, mosiężny kuferek, wręcz szkatułkę. Wziął małą skrzynkę pod pachę i podszedł do szafy. Otworzył ją, zawiasy zaskrzypiały cicho.
      - Sprawdź, może coś będzie na ciebie pasować.
      Conhorn ze zdziwieniem spojrzał na wiszące w szafie, w większości wyglądające na drogie stroje. Było tam nawet ubranie, które z pewnością należało kiedyś do jakiegoś cesarskiego lorda. Chłopak jednak wybrał dla siebie czarny, sięgający kolan płaszcz z czerwonymi pasami na wysokości piersi. Do tego wziął czarne spodnie i ciemne, wysokie buty. Murray uniósł lekko brew w wyrazie zdziwienia, ale nie skomentował wyboru przyjaciela.
      - Kaptur ci się podwinął – powiedział tylko, poprawiając zwinięty na plecach Conhorna spory kawał materiału.
      - Dzięki – rzucił tamten. – Masz już wszystko?
      - Tak. Jak dla mnie możemy ruszać. Chyba, że ty chcesz coś jeszcze zrobić, załatwić…?
      - Nie – Conhorn pokręcił przecząco głową. – Ruszajmy.
      Wyszli ze starej chaty. Niebo zaczynało już powoli szarzeć, wstawał wczesny świt. Skierowali się w stronę wschodniej bramy. Co prawda, zostanie otwarta dopiero za kilka godzin, ale Murray uparł się, żeby tam pójść. Zamkniętej bramy pilnowało dwóch strażników. Gdy tylko ujrzeli zbliżających się chłopców, dobyli broni. Jeden wycelował w ich kierunku pistolet.
      - Stać! – zawołał ten z pistoletem. - Kto idzie?
      - Kinsson? – odparł szeptem Murray. – Spokojnie, Kinsson. To ja, Murray.
      - Ach – mężczyzna opuścił pistolet. – Czego tu szukasz po nocy? I kim jest twój… przyjaciel?
      - To mój przyjaciel, Conhorn – przedstawił go. – Uratował mi moją zacną zadnią część ciała. Słuchaj, Kinsson. Musimy wyjść z miasta.
      - Akurat teraz? Nie możecie zaczekać do rana? Kapitan mnie zabije, jeśli się dowie. Manssona też!
      - Tak, właśnie teraz. Gdyby nie ja, to Mary zabiłaby was zeszłej wiosny. Jesteście mi coś winni.
      - Co prawda, to prawda – mruknął niechętnie strażnik. – Mansson, uchyl bramę. Powodzenia w świecie za murem!
      - Trzymaj się Kinsson. Może jeszcze kiedyś tu wpadnę.
      Chłopcy wybiegli na zewnątrz przez uchylone wrota. Na świecie wciąż panowała ciemność, chociaż brzask zbliżał się wielkimi krokami. Ruszyli biegiem przed siebie, w stronę cesarskiej Siódemki i dalej na wschód, goniąc kolumnę z jeńcami. Teraz tracili do niej ponad dzień drogi, ale mieli nadzieję, że uda im się ten czas nadrobić.
      Przemieszczali się drogą dobrze Conhornowi znaną. Przemierzał ją wiele razy pod czas wypraw z przyjaciółmi. Od czasu do czasu robili nawet interesy z mieszkańcami Vannuled, to przenosząc jakiś towar z miasta do jednej z okolicznych wiosek lub na odwrót, to prowadząc kogoś z jednego miejsca do drugiego, to polując w cesarskich lasach – co nie było do końca bezpieczne.
      Szli szybciej, niż Conhorn, kiedy podążał na zachód, teraz gnani presją dużej różnicy czasu między nimi a kolumną niewolników i strachem, że ktoś odkryje, iż to oni są odpowiedzialni za śmierć tamtych strażników; od czasu do czasu biegli, sprawdzając, czy ktoś nie podąża ich śladem. Gdy słońce ukazało się w pełni na horyzoncie, dotarli do miejsca, w którym Conhorn poprzedniego dnia wszedł na Siódemkę. Byli już jednak porządnie zmęczeni podróżą w zabójczym wręcz tempie, obaj ciężko dyszeli.
      - Daj mi chwilę – stęknął Murray. – Muszę odpocząć…
      Usiedli pod drzewem na skraju drogi. Było jeszcze chłodno, ale słońce powoli ogrzewało świat. Ptaki już dawno temu zaczęły swój koncert. Nagle do ich koncertu ktoś się dołączył. Ktoś nieproszony.
      Rozległ się głośny ryk i coś z łopotem skrzydeł przeleciało nad drogą, wypatrując w dole zwierzyny. Ptaki przestały śpiewać, przestraszone. Po chwili wielki gad zniknął w oddali, szybując nad lasem.
      - Że też wiwerny są jeszcze na tym świecie! – narzekał Murray. – Taką mamy technologię, taką technologię, a takie pustoszące wszystko gady jeszcze żyją! Jeden całą wieś, całą wieś, potrafi spalić, całe miasto nawet!
      - Cesarstwo robi to samo – rzekł Conhorn z ledwo wyczuwalnym żalem w głosie.
      - Co ty mówisz? – zdziwił się towarzysz.
      - Chodź, pokażę ci coś.
      Weszli w las. Conhorn prowadził, jako że  świetnie znał teren. Przedzierali się przez wysokie krzaki i paprocie, brnęli wśród mchów i sięgającej pasa trawy. Minęli dwa groby, jeden porządniejszy, z kamieni, drugi z ziemi i gałęzi. Murray z zaintrygowaniem na nie spojrzał, jednak drugi z chłopców nie zwrócił na nie uwagi. Pozornie. Na zewnątrz nie patrzył na usypane przez siebie mogiły, ale w środku znów wezbrał w nim żal i tęsknota za przyjacielem.
      W końcu dotarli na skraj urwiska, tego samego urwiska, z którego Conhorn patrzył z przyjaciółmi na pożar wioski. Teraz wyciągnął do przodu rękę, wskazując na zgliszcza.
      - Tego nie zrobił żaden gad – powiedział ze ściśniętym gardłem. – Żaden smok czy wiwerna. To zrobili cesarscy.
      - Nie wierzę – odparł Murray, kręcąc głową. – Nie lubię Cesarstwa, nawet bardzo i wiem, że żołnierze nie są mili i w ogóle… Ale nigdy bym nie pomyślał, że Cesarstwo pali i wyżyna w pień własne wioski…

      - Uwierz. Widziałem to na własne oczy. Spalili domy, wymordowali lub wzięli w niewolę mieszkańców. Cesarstwo nie jest tak dobre, jak mówi. Jest nawet gorsze, niż się wydaje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz