sobota, 19 marca 2016

Szkarłatne popołudnie

Witajcie! :D
Dawno nic nie wstawiałem, pewnie większość z Was wpisała mnie już na listę blogów zamkniętych albo coś w tym stylu. A ja postanowiłem coś Wam wrzucić :P Ogólnie rzecz biorąc jest to dość słabe opowiadanie, które napisałem na polski jakiś miesiąc temu, a ponieważ zostało już ocenione, pomyślałem, że mogę się nim podzielić. Wrzucam je też dla tego, że jest to jedno z moich - wstyd się przyznać - lepszych opowiadań, jakie w ostatnim czasie napisałem... No cóż, nie truję już więcej. Mam nadzieję, że ktoś to przeczyta XD a jak przeczyta, to że temu komuś się choć trochę spodoba. 
To na tyle ze słów wstępu, miłej lektury! :)


Warszawa, rok 1944
I
     Mężczyzna wysiadł z samochodu, który od razu odjechał, zostawiając go samego. Mężczyzna był młody, na oko mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Był raczej chudy, średniego wzrostu, lekki wiatr szarpał jego krótkimi włosami. W ręce trzymał niewielkich rozmiarów aktówkę. Dookoła panowała ciemność, nie paliła się żadna latarnia.
     Adolf Hitler Platz był w opinii mężczyzny miejscem całkowicie pozbawionym uroku, zwłaszcza nocą. Nie miał pojęcia, co w nim widzą jego koledzy. Ot – zwykły plac w centrum miasta. Flagi Rzeszy wisiały na wszystkim, na czym dało się je powiesić. Było tu również wielkie coś z ogromnym godłem Niemiec. Mężczyzna uważał, że jest to przesada. Wszystko to drażniło jego poczucie estetyki. No ale cóż, nie jemu było o tym decydować.
     Mężczyzna stał jeszcze przez chwilę, napawając się chłodnym nocnym powietrzem, odgłos odjeżdżającego samochodu cichł w oddali. Gdy zapanowała całkowita cisza, otrząsnął się z odrętwienia. Miał całkiem spory kawałek drogi do przejścia. Nie rozumiał, dlaczego samochód nie mógł go zawieść na miejsce. Ale nie zastanawiał się nad tym zbytnio. Nie jemu decydować o tym, co ma sens, a co nie. Przynajmniej na razie. Mężczyzna ruszył przed siebie żwawym krokiem. Wiedział, że nie może się spóźnić.

II
     - Wzywał mnie pan, Herr Geibel?
Paul Otto Geibel uniósł głowę znad leżących na biurku papierów. Jego oczom ukazał się młody mężczyzna. Nie był zbyt wysoki, był natomiast chudy. I młody. Paul, patrząc na tego młodziaka, który dopiero co opuścił koszary, nie do końca rozumiał otrzymany rozkaz. Ale nie zastanawiał się nad tym. Nie do niego należy decydowanie o sensie rozkazów.
     - Tak. Siadaj, Karl. Wybacz, że nie pozwalam ci odpocząć, ale sprawa jest dość pilna.
     Mężczyzna usiadł posłusznie na krześle naprzeciwko Geibela, kładąc aktówkę na podłodze.
     - Jak ci minęła podróż, Karl? Wina?
     - Szybko, Herr Geibel. Nie, dziękuję.
     - Zapewne zastanawiasz się, dlaczego zostałeś tu przysłany, ale cierpliwości, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. Najpierw wyjaśnię ci dlaczego wezwałem cię do mojego gabinety zaraz po przyjeździe.
     Karl poruszył się niespokojnie. Wezwania do Geibela prawie nigdy nie oznaczały niczego dobrego. Ale on dopiero przyjechał, nie miał kiedy popełnić jakiegoś błędu…
     - Otóż – Paul odkaszlnął – tuż przed twoim przybyciem przyszedł rozkaz z Krakowa. Rozkaz, który dotyczy cię bezpośrednio.
     Karl przełknął ślinę. Bał się. Z rozkazami z Krakowa nigdy nie wiadomo…
     Geibel pociągnął za wiszący przy jego fotelu sznur. Drzwi otworzyły się, wszedł SS-mann, niosący sporych rozmiarów pakunek, owinięty brązowym papierem. Mężczyzna położył pakunek na biurku i wyszedł, zamykając drzwi.
     - Rozkaz awansu, Karl – kontynuował Geibel. – Dla ciebie. Herr Oberscharführer.
     Karl patrzył na Paula, nie wiedząc co powiedzieć. Był zaskoczony. Nie miał pojęcia, że można przeskoczyć kilka stopni. Jeszcze chwilę temu był zwykłym SS-mannem, teraz nagle został podoficerem.
     - Herr Geibel… - zaciął się, zaczerwienił.
Paul zaśmiał się dobrodusznie, widząc zakłopotanie mężczyzny.
     - Idź, odpocznij po podróży. Rano każę zanieść ci mundur do kwatery. No, idź już.
     Gdy Karl wyszedł, Geibel podniósł się z fotela, stanął przy oknie. Stał tak, patrząc na pustą, ciemną ulicę za oknem. Ujrzał idący w kierunku Placu Hitlera patrol. To znaczy, że jest za kwadrans północ. Za kwadrans sierpień. Dowódca SS przeczuwał, że ten sierpień będzie sierpniem wyjątkowym, że stanie się coś niezwykłego. Odszedł od okna, stanął przy kredensie. Wyjął z barku butelkę wina i kieliszek. Kryształ wypełnił się szkarłatnym płynem. Paul wrócił do okna, trzymając w jednej ręce kieliszek, w drugiej butelkę. Oba przedmioty położył na parapecie i znów utkwił wzrok w słabo oświetlonej ulicy za szkłem.
     Wiszący na ścianie zegar tykał cicho. Po chwili z wnętrza zegara wyskoczyła kukułka, wydała z siebie nieokreślony odgłos i z powrotem schowała się w środku. Geibel nie cierpiał tego zegara. Kiedy kukułka działała jak powinna był jeszcze do zniesienia, lecz odkąd się popsuła, czasomierz doprowadzał go do szału. Mężczyzna każdego dnia zastanawiał się, dlaczego nie wyrzucił jeszcze tego złomu. I każdego dnia uświadamiał sobie, jak ważna była dla niego osoba, od której go dostał. Osoba, której już nie ma.
     Geibel wypił duszkiem całą zawartość kieliszka, sięgnął do kieszeni po papierosa. Wsadził go sobie do ust. Wyciągnął zapałki, zapalił papierosa, zgasił zapałkę gwałtownym ruchem nadgarstka. Zaciągnął się dymem, długo trzymał go w ustach. Później wydmuchnął go powoli, uważnie. Dym uformował w powietrzu idealne kółko.
     Ulicą przemaszerował kolejny patrol.

III
     Karl obudził się. Spojrzał na stojący na stoliku obok jego łóżka zegar. Było wpół do siódmej. Usiadł, przetarł oczy, ziewnął. Na krześle przy stoliku leżał złożony w kostkę mundur. Mężczyzna wstał, z nabożną prawie czcią rozłożył kurtkę, pogładził ją. Powoli zaczynał wierzyć w prawdziwość swojego awansu.
     Otrząsnął się z zachwytu, założył mundur. Już ubrany wyszedł na korytarz i ruszył na śniadanie. Po śniadaniu podszedł doń SS-mann, który oświadczył mu, że zaprowadzi go na nowy posterunek. Wyszli więc na ulicę.
   - Mamy spory kawałek drogi do przejścia – oświadczył SS-mann. – Ale to dobrze, Herr Oberscharführer, obejrzy pan miasto.
      Karl z zaciekawieniem oglądał ulice, którymi przechodzili. Teraz, w dzień, gdy miasto było żywe, nie sposób było odmówić mu swoistego uroku. Co prawda, mężczyzna widział w życiu sporo ładniejszych miast, ale i Warszawa miała jakiś swój urok.
     Po około godzinie, SS-manni dotarli do elektrowni na Powiślu. Budynek był duży, budził swoisty podziw. Wysokie kominy elektrowni górowały nad Niemcami, wyrzucając z siebie kłęby dymu.
     - To tu – oznajmił SS-mann. – Musi się pan udać do dowódcy oddziału, Herr Oberscharführer. Załoga pana zaprowadzi.
      Po krótkiej rozmowie z dowódcą oddziału, Karl został skierowany do pilnowania głównej bramy. Zadanie było wyjątkowo nudne, a mężczyzna – jako, że był SS-mannem – oczekiwał raczej jakiegoś ciekawszego przydziału. Ale cóż, nie jemu decydować o przydziałach, on ma tylko wypełniać rozkazy. Przynajmniej na razie.
     Około godziny 16:30 w elektrowni rozległ się alarm. Karl wymienił zdezorientowane spojrzenia z dwoma innymi pilnującymi bramy żołnierzami. Żaden z nich nie wiedział co się dzieje. Zanim zdążyli podjąć jakąś decyzję, podbiegł do nich jakiś mężczyzna.
     - Dostaliśmy informację, że Polacy planują dzisiaj jakąś akcję. Cały warszawski garnizon został postawiony w stan gotowości! Zamknąć bramę!
     Mężczyźni pospiesznie wykonali polecenie, zajęli pozycje do obrony. Karl mocniej ścisnął w ręce swój pistolet maszynowy MP 40. Oddział nie miał zbyt wielkich szans się utrzymać. Wszyscy byli tego świadomi. Wszyscy liczyli na to, że uderzenie nie będzie wymierzone w elektrownię. Szczególnie wielką nadzieję na to miał Karl, gdyż był to jego pierwszy dzień służby w Warszawie. Pierwszy dzień poza koszarami.
Przez ponad pół godziny było spokojnie. Mężczyźni przy bramie powoli się uspokajali, powoli zaczynali wierzyć, że elektrownia jest bezpieczna, że informacja była fałszywa.
     A potem minęła siedemnasta.
     Żołnierz obserwujący ulicę wykonał gwałtowny ruch.
     - Halt! – wycelował karabin w coś po drugiej stronie muru. – Hal…
Rozległ się odgłos wystrzału, mężczyzna upadł, zamiast prawego oka miał dziurę po pocisku, mieszanina krwi i mózgu wylewała się na ziemię.
     - Vorsicht! Vorsicht!
Karl zaklął, blednąc z przerażenia. Spanikował. Zaczął na oślep strzelać nad murem. Ktoś krzyknął, nie było wiadomo – cywil czy ktoś ze szturmujących. Strzały ucichły, gdy Karlowi skończyła się amunicja. Nerwowym ruchem wyszarpnął pusty magazynek, po kilku próbach udało mu się założyć nowy. Przylgnął plecami do muru. Po drugiej stronie bramy stał drugi żołnierz. Jego lewa ręka pokryta była krwią. Karl nie był do końca pewien czyja to krew.
     Rozległ się wybuch, brama stanęła otworem. Przebiegło przez nią paru ludzi z biało-czerwonymi opaskami na rękach.
     - Hurrraaaaaaa!
     - Vorsicht! Polen Banditen!
Rozległy się strzały. Kilku Polaków padło martwych, zanim zorientowali się, kto do nich strzela. Prędko jednak dostrzegli stojących pod murem żołnierzy.
     Karl rzucił się do ucieczki. Wpadł do budynku elektrowni, wskoczył za jakieś urządzenie.
     - Vorsicht!
     - Hurrraaaaaaa!
     Niemcy strzelali do szturmujących od frontu Polaków. Jednak kilku bandytów zaszło żołnierzy od tyłu, rażąc ich odsłonięte plecy. Karl strzelał już do wszystkiego, co się ruszało. Nie widział, kto jest sprzymierzeńcem, a kto wrogiem. Krew zalewała mu oczy, wypływała z rannego lewego ramienia, ciekła po nodze z przestrzelonego uda. Mężczyzna słyszał terkot karabinów, skowyt umierających, wycie rannych i krzyki atakujących. Hałas zagłuszył cichy stukot upadającego granatu.
     Rozległ się odgłos wybuchu. Dziesiątki małych przedmiotów wbiły się w ciało Karla, zamieniając jego tkanki w sito. Mężczyzna wydał z siebie przeraźliwy skowyt. Upadł na kolana, upuszczając karabin. Ostatnim, co zobaczył, było kilka ciemnych postaci na jasnym tle wejścia do budynku. Postaci rosły w oczach, coraz bardziej zasłaniając światło.
     A potem była już tylko ciemność.

IV
    Geibel stał przy oknie z kieliszkiem wina w jednej ręce i papierosem w drugiej. Powoli wypuszczał z ust dym, który zlewał się z dymem, który unosił się nad budynkami miasta. Wychylił zawartość kieliszka. Wziął butelkę, chcąc sobie dolać. Gdy zobaczył, że jest pusta, w przypływie wściekłości obrócił się gwałtownie i cisnął nią w ścianę po drugiej stronie gabinetu. Szkło roztrzaskało się z hukiem tuż obok zegara.
   Paul zaciągnął się głęboko dymem, chcąc odzyskać równowagę psychiczną. Udało się. Przynajmniej na chwilę.
     Przeczuwał, że ten sierpień będzie niezwykły. Ale nie spodziewał się, że w to popołudnie ulice spłyną krwią, nie spodziewał się, że ziemia przybierze szkarłatną barwę. 



P.S.
Wybaczcie błędy we fragmentach pisanych po niemiecku, nie uczę się tego języka XD

niedziela, 20 lipca 2014

Wakacje wakacje! Możnaby pomyśleć że będę miał więcej czasu na pisanie, że będę więcej wrzucał. Ale cóż, tak się złożyło że jest na odwrót. Że mam mniej czasu. I do tego dokładają się problemy z internetem. I brak weny. I w związku z tym zawieszam swoją działalność na czas nieokreślony. To chyba nikogo nie dziwi, biorąc pod uwagę moją ostatnią dłuższą nieobecność. Nie sądzę również, by komuś było specjalnie smutno z tego powodu, chyba nikt się do mnie nie przywiązał. A w każdym razie nie odniosłem takiego wrażenia. Jednakże, gdyby komuś mnie brakowało, można do mnie pisać na adres Sagi.van.Cahear@gmail.com - na czyjąś prośbę pewnie wyłuskam dość czasu i wysilę się na tyle, by coś wstawić. Jakkolwiek nie sądzę by komuś na tym zależało. 
No, to chyba będzie na tyle. Tym czasem żegnam wszystkich. Miłej reszty wakacji. Bywajcie. 

piątek, 4 lipca 2014

"Operacja Nocny Ekspres"

Opowiadanie, które napisałem jako fan art do bloga Nadnaturalni (publikacja została uzgodniona z jedną z autorek, zresztą to nieważne). Miłej lektury :)
_________
     Z mroku wyłaniała się powoli lokomotywa, piszcząc głośno hamulcami. W końcu zatrzymała się – ciężka, ospała, wyrzucająca z siebie kłęby dymu.

I
     Ciemność okalała świat swym nieprzeniknionym całunem. Niebo osnute było gęstymi chmurami, światło gwiazd ani księżyca nie miało szans dotrzeć do powierzchni ziemi. Konary drzew kołysały się na lekkim wietrze. W lesie panowała cisza i spokój, nieprzenikniona ciemność tym razem nie wywabiała z ukrycia nawet nocnych drapieżników.
     Zwierzęta wyczuwały, że stanie się coś złego.
     Nocną ciszę zakłócił cichy, rytmiczny stukot. Stukot z każdą chwilą przybliżał się, stawał się wyraźniejszy i głośniejszy. W ciemności ukazało się okrągłe światełko, zbliżające się razem ze stukotem.
     Przez las sunęła masywna lokomotywa, wyrzucająca z siebie kłęby gęstego, smolistego dymu. Zamontowany z przodu reflektor rozpraszał ciemności, ukazując fragment torów na kilkadziesiąt metrów do przodu. Do lokomotywy przyczepione były liczne wagony przystosowane do przewozu bydła. Strażnik, stojący przy znajdującym się na ostatnim wagonie stanowisku ckm-u, mógłby usłyszeć dobiegające z wagonów szepty, niektóre przerażone, inne przepełnione nadzieją. Mógłby, gdyby chciał. Gdyby się postarał, obudził w sobie ludzkie odruchy.
     W oddali na torach zamajaczyło drugie, niewielkie światełko. Światełko przybliżało się. Maszynista mruknął coś do stojącego obok niego żołnierza, wskazując mu światełko. Żołnierz odwrócił się i wyszedł z kabiny maszynisty. Podszedł szybko do stojącego przy pierwszym wagonie innego żołnierza. Wymienił z nim kilka słów, po czym wrócił do maszynisty. Przekazał mu słowa, zasłyszane od przełożonego.
     Maszynista kiwnął głową, splunął w szalejący w piecu ogień. Pociągnął jedną z wielu dostępnych dźwigni. Zapiszczały hamulce, skład zaczął zwalniać. Szepty w wagonach wzmogły się, jedne niepewne, drugie zdezorientowane, trzecie szczęśliwe, że podróż dobiega końca.
     Płonące w oddali światełko przybliżało się coraz wolniej i wolniej, wciąż jednak stawało się bliższe. Maszynista przez chwilę myślał, że pociąg nie wyhamuje.
     Ale wyhamował.
     - Hans! – zawołał ktoś z tyłu władczym głosem. – Sprawdź, co się dzieje!
     - Tak jest! – żołnierz wyskoczył z kabiny na nasyp. Poprawił wiszący mu na ramieniu karabin i ruszył w kierunku majaczącemu w ciemności kształtowi.

II
     Ivan westchnął, spojrzał na towarzyszącego mu mężczyznę. Obaj byli ubrani na czarno, wtapiając się w otaczającą ich czerń.
     Z mroku wyłaniała się powoli lokomotywa, piszcząc głośno hamulcami. W końcu zatrzymała się – ciężka, ospała, wyrzucająca z siebie kłęby dymu. Ivan, mimo ciemności, ujrzał wyskakującego z niej człowieka.
     - Zaczyna się zabawa – szepnął do stojącego po drugiej stronie reflektora mężczyzny. – Dimitri, ja się nim zajmę. Ty bierz ckm-y.  
     Mężczyzna kiwnął głową, poprawiając fryzurę. Ach ten Dimitri - taki piękniś, nawet w trakcie misji… Włoski oczywiście czesze przynajmniej raz na pół dnia, kilka razy w ciągu godziny poprawia fryzurę. Jest gorszy niż kobieta. Nie rozumiem tego.
     Idący w naszym kierunku żołnierz miał do przejścia kilkadziesiąt metrów.
     Ivan nie zamierzał pozwolić mu dojść. Zeskoczył z lokomotywy. Był bez broni. Nigdy nie nosił broni. Idący ku niemu żołnierz zawahał się, jednak szedł dalej, widząc przed sobą bezbronnego człowieka. Spotkali się mniej więcej w połowie drogi między składami. Żołnierz kątem oka sprawdził stopień Ivana, a przynajmniej ten, który miał na mundurze.
     Ivan nie musiał sprawdzać stopnia rozmówcy. Widział ją już z daleka. Schütze – szeregowy.
     - Herr Obersturmführer – uniósł rękę w górę. Ivan odpowiedział na pozdrowienie. – Herr Oberfeldwebel Eberl prosi o przesunięcie składu w inne miejsce, gdyż…
     - Spokojnie – mruknął Ivan, kładąc szeregowemu dłoń na ramieniu. Żołnierz zadrżał, wybałuszając oczy, gdy przejmujące zimno rozpłynęło się po jego ciele. Próbował krzyknąć, lecz głos nie przeszedł mu przez zamrożone gardło. Po chwili stał, nieruchomy niczym głaz, z jego zmrożonego ciała unosiły się opary, jednak nikt oprócz Nadnaturalnego nie mógł tego zobaczyć. – Spokojnie.
     Ivan ruszył dalej. Cholerni Niemcy. Cholerny wehrmacht. Że też ja muszę chodzić w mundurze SS… Trzeba to kończyć. Mężczyzna uniósł głowę, szukając wzrokiem stanowisk ckm-ów. Wszyscy zajmujący je żołnierze stali zamrożeni w lodowych blokach. Dimitri dobrze wykonał swoją robotę.
     Ivan wszedł do kabiny maszynisty. Spojrzał na stojącego tam maszynistę. Ominął go bez słowa. Podszedł do pomostu łączącego lokomotywę z pierwszym wagonem. O niewysoką balustradkę opierał się ze znudzoną miną wspomniany przez szeregowego Oberfeldwebel. Na widok Ivana wyprężył się, jego ręka wystrzeliła do góry.
     - Hei…
     - Eberl – przerwał mu szorstko Ivan. – Dokąd?
     - Do Auschwitz Birkenau, Herr Obersturmführer – nawet, jeśli Niemiec był zaskoczony tym, że jego rozmówca zna jego nazwisko, nie okazał tego.
     Ivan uniósł do góry rękę, w jego dłoni uformował się długi i ostry lodowy szpikulec. Przyjrzał się mu z zainteresowaniem, po czym nagle cisnął  nim w Eberla. Szpikulec przebił krtań Niemca. Siła rzutu sprawiła, że mężczyzna poleciał w tył; koniec lodowego kolca wbił się w ścianę wagonu. Eberl wisiał, przytwierdzony do drewnianej ściany, krew spływała po jego ubraniu.
     - Kończmy to panowie! – zawołał Ivan, podchodząc do maszynisty. Jego również zamroził. Pociągnął wiszącą u sufitu linkę. Rozległ się głośny, świszczący dźwięk gwizdka. Na ten znak, z rosnących wzdłuż torów wyskoczyło kilkunastu uzbrojonych w pepesze radzieckich żołnierzy. Szepty we wnętrzu wagonów wzmogły się jeszcze bardziej. – Dawaj!
     Żołnierze podbiegli do wagonów. Zaczęli otwierać je pośpiesznie, z wnętrz tych już otwartych nieśmiało wyglądali wystraszeni ludzie. Żołnierze zachęcali ich do wychodzenia, pośpieszali ich machając rękami.
     Ivan wyskoczył z kabiny i zrzucił z siebie z odrazą mundur SS-manna. Podszedł do niego Dimitri, podał mu radziecki uniform.
     - Ładna akcja – pochwalił go Ivan. – Ładna, szybka i cicha.
     Stojąca na torach lokomotywa, która zagradzała przejazd niemieckiemu składowi, zamazała się i rozpłynęła, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
     - Teraz tylko pozbyć się pociągu – mruknął Dimitri, łypiąc spode łba na wyłaniający się z lasu konwój radzieckich transporterów.
     - Możesz się tym zająć? – spytał Ivan, naciągając na siebie mundur.
     - Mogę – odparł Dimitri, wyciągając z kieszeni paczkę papierosów. – Chcesz?
     - Nie palę – przypomniał Ivan. – Ty też nie powinieneś.
     - Zabobony z tą szkodliwością – parsknął Dimitri, podpalając papierosa. – Idę. Trzeba wykoleić ten pociąg.
     - Tylko pamiętaj, że wszyscy mają nie żyć. Trzy dni wystarczą, żeby ich pochowali.
     - Niech cię o to głowa nie boli – Dimitri zasalutował. – Robię dobre iluzje.
     - Wiem – Ivan pokiwał głową. – Uważaj na siebie.
     - I ty również, towarzyszu.
     Dimitri wskoczył do kabiny maszynisty. Krzyknął na wciąż wysiadających z pociągu ludzi, pospieszając ich.
     - Tylko niech nikt nie zostanie w środku!
     Po kilku kolejnych minutach wszyscy ludzie siedzieli w transporterach. Skład ruszył, Dimitri wyjrzał przez okienko, pomachał Ivanowi. Ten uśmiechnął się i odmachał przyjacielowi. Gdy lokomotywa oddaliła się, niknąc za drzewami, Nadnaturalny wsiadł do czekającej na niego ciężarówki.
     Ciężarówka odjechała, nie zostawiając na twardej ziemi żadnych śladów.
     Po operacji Nocny Ekspres w ogóle nie zostało żadnych śladów.

poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część VII"

No i w końcu jest. Może późno, a może nie... Wydaje mi się, że tak jak zwykle. Wydaje mi się też, że to jak na razie najdłuższa część ze wszystkich. Nie poprawiałem jej, więc może być sporo błędów. I wydaje mi się, że gdzieś tam jest napisane "Karczma pod Toporem"... Jeśli serio tak jest to napiszcie gdzie, ok? Z góry dzięki ;) 
A i od teraz części raczej nie będą miały tytułów, bo jakoś nie mam pomysłów na tytuły... 
Miłej lektury :) 
____________________
Dalej Siódemka prowadziła wzdłuż rzeki Naeil i schodziła w dół głębokiego, wyżłobionego przez rzekę, pokrytego zagajnikiem kanionu i szła nim już do końca swego biegu - Zatoki Algulas. Tam, w mieście Salwopol, Conhorn i Murray wsiedli na statek i popłynęli do Malvand. Dotarli doń wieczorem, kiedy strażnicy zamknęli już bramy miejskie. 
Noc spędzili w jakiejś karczmie, wzniesionej tuż przy murze miejskim. Opuścili ją z samego ranka, tuż po wschodzie słońca, gdy miasto stanęło otworem dla podróżnych. Conhorn nie mógł tej nocy spać, przewracając się z boku na bok na twardym łóżku - doszedł do wniosku, że wygodniej sypiał pod gołym niebem w trakcie podróży - i tym łatwiej wstał o zaplanowanej, porannej porze, po czym ze zniecierpliwieniem czekał, aż przyjaciel zje śniadanie. Sam nie mógł przełknąć ani kęsa. Przy okazji wypytał karczmarza o ściganych żołnierzy. Okazało się, że przybyli rankiem minionego dnia. 
W budynku, w którym mieścił się targ niewolników, nie zastali nikogo, oprócz dobrze ubranego, nadętego kamerdynera i dwóch ochroniarzy. Kamerdyner, spojrzawszy z góry na - wyższych od niego - chłopaków, oznajmił, iż pierwsza licytacja rozpoczyna się za dwie godziny. 
- Mam pytanie - oznajmił Conhorn. 
- Nie udzielam odpowiedzi na pytania. Nie jestem informacją miejską, jej szukajcie w okolicy rynku - kamerdyner nadął się jeszcze bardziej. 
- Może to załatwi sprawę...? - Conhorn wyjął z kieszeni całkiem pękaty mieszek z pieniędzmi, odebrany żołnierzom w "Gospodzie pod Toporem". - Kiedy zostaną wystawieni niewolnicy przyprowadzeni tu wczoraj przez cesarskich?
- Nie przyjmuję łapówek - mężczyzna oznajmił to z jeszcze wyższą wyższością: zdawało się, że jeśli będzie musiał jeszcze bardziej się wywyższyć to stanie na palcach. 
- Nie? Szkoda - Conhorn schował mieszek do kieszeni, robiąc smutną minę i jednocześnie dobywając dyskretnie pistoletu. - A to będzie bardziej przekonujące?
- Ochrona! - zawołał niezbyt wystraszony mężczyzna. Najwyraźniej takie akcje zdarzały się tu co jakiś czas.
Chłopak odwrócił się błyskawicznie. Wypalił do nadbiegających z obu pistoletów, zabijając ich, nim zdołali dobiec na odległość cięcia mieczem. 
- Nieładnie - Conhorn zacmokał z niezadowoleniem kręcąc głową. - Nie ładnie. To jak, powiesz mi, czy mam ci najpierw po kolei połamać wszystkie kości i odciąć po kawałeczku każdy palec? 
- Już ich sprzedano! - krzyknął kamerdyner, głośno przełykając ślinę. Najwyraźniej granica zwyczajności została przekroczona. - Wszystkich!
- Była wśród nich pewna młoda dziewczyna. Włosy w kolorze ciemnego blondu - Conhorn patrzył spode łba na mężczyznę, przeładowując oba pistolety. - Bardzo ładna dziewczyna. Nazywała się Virrey. Kto ją kupił?
- Jakiś kapitan... Nie pamiętam...
- To sobie przypomnij - przerwał mu szorstko Murray, łapiąc go za ubranie i przypierając do ściany. - Mój ojciec cieszy się, kiedy przynoszę na jego grób skalpy kłamliwych ludzi.
- Erick Nealsson! Nazywał się Erick Nealsson! - szepnął kamerdyner, wybałuszając z przerażenia oczy. - Kapitan brygu "Queink"...
- Dobrze - stwierdził Conhorn, chowając gotowe do strzału pistolety i kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela w uspokajającym geście. - Teraz powiesz nam, dokąd popłynął i kiedy popłynął. Chyba, że nie wyszedł jeszcze z portu?
- Wypłynął wczoraj wieczorem, ale nie wiem dokąd.
- Kłamiesz - odparł chłodno Murray, powoli wyciągając zza pasa nóż. - Przecież widzę.
- Na północ, ale nie mam pojęcia dokąd konkretnie. Przysięgam!
Przyjaciele z największą chęcią by jeszcze kamerdynera pomęczyli, lecz do środka wdarli się strażnicy, udaremniając ich zamiary. Któryś ze strażników strzelił w ich kierunku - kula wbiła się w ścianę tuż obok głów Murraya i kamerdynera.
- Nie strzelać idioci! - ryknął jeden z cesarskich.
- Murray - Conhorn wskazał głową drzwi. - Mamy towarzystwo.
- Widzę, kolego. Jeszcze nie oślepłem.
Dobyli mieczy i rzucili się na strażników. Walczyli wśród akompaniamentu krzyków kamerdynera, który skulił się na podłodze. Obaj dzierżyli po jednym mieczu, choć u boku Conhorna zwisało również drugie ostrze.
Conhorn rozpędził się i skoczył. W powietrzu wykonał piruet, tnąc jednego z przeciwników po łuku od lewej do prawej. W powietrze strzeliła fontanna krwi z rozpłatanej tętnicy szyjnej, ciało upadło na podłogę. Chłopak wylądował zwinnie, blokując cięcie drugiego strażnika. Wszedł zgrabnie pod jego ostrze i przebił na wylot tuż pod mostkiem. Z ust umierającego mężczyzny pociekła krew. Gdy Conhorn wyciągnął z niego miecz, bezdźwięcznie zwalił się na ziemię.Chłopak odwrócił się w stronę Murraya, powalającego ostatniego wroga.
Przyjaciele wymienili spojrzenia. Wyszli na zewnątrz, pozostawiając zemdlonego kamerdynera sam na sam z trupami. Na zewnątrz stało dziesięciu następnych strażników i kilku zwykłych żołnierzy - całkiem możliwe, że byli to żołnierze ze ściganego przez nich oddziału.
Znaleźli się w nie najlepszym położeniu, otoczeni przez cesarskie wojsko.
- Rzućcie broń! - zażądał jeden z żołnierzy.
- Co robimy? - zapytał szeptem Murray.
- Nie wiem jak ty, ale ja prędzej zginę niż się im poddam - również szeptem odparł Conhorn.
- Och... Em... Więc ja też.
Nagle rozległ się huk wystrzału. Jeden ze strażników padł martwy na ziemię z dziurą w plecach. Pozostali zaczęli rozglądać się dookoła, szukając wzrokiem strzelca. Ci, dysponujący bronią palną strzelali bezładnie do pobliskich okien i dachów, jakby zapomnieli o przyjaciołach. Conhorn korzystając z zamieszania wyciągnął swoje pistolety i zastrzelił dwóch kolejnych żołnierzy. Skoczył z mieczem na strażników. Dopadł do jednego i wbił mu ostrze między żebra.
Paraliżujący ból eksplodował z tyłu czaszki chłopaka. Przed oczami zatańczyły mu czarne plamy, po chwili zajmując całe pole widzenia. Runął bez przytomności na ziemię.
***
Ocknął się, lecz nie otworzył oczu. Leżał na czymś twardym. Słyszał szum, czuł słony zapach. Zapach morza. Nie wiedział, czy kręci mu się w głowie, czy kołysze się on, czy może to, na czym leżał. Głowa nadal go bolała, choć nie tak bardzo, jak wcześniej. 
Otworzył oczy.
W pomieszczeniu panował półmrok, jednak mógł dostrzec gruby, drewniany filar. Słup kołysał się, jak zresztą wszystko dookoła. Spojrzał w prawo. Ujrzał tam leżącego obok Murraya, z głową obróconą w stronę Conhorna, przykuty do metalowej rurki. 
- Obudziłeś się wreszcie - stwierdził. - Miło cię widzieć.
- Ciebie też - Conhorn jęknął, gdy ból głowy wzmógł się na chwilę. - Dla ciebie to jakby powtórka z rozrywki, co?
- W pewnym sensie - Murray uśmiechnął się do swoich wspomnień, ale prędko znów spoważniał. - Długo spałeś. Kilka godzin. Mocno ci przywalił. Jeden ze strażników. Kolbą pistoletu. Gryzie ziemię. 
- Dzięki. Gdzie jesteśmy.
- Na pokładzie jakiegoś cesarskiego galeonu. Ładna i szybka, jak na ten typ statków, bestyjka. Płyniemy na południe, południowy wschód. Tak jakby ci trochę nie po drodze. 
- Skąd wiesz, w którą stronę płyniemy?
- Jestem żeglarzem, przyjacielu. Mam swoje sposoby. 
- Ilu jest tu więźniów?
- Sporo... - Murray zamyślił się na chwilę. - Sądzę, że wystarczyłoby do obsługi tego statku. 
- Cisza! - warknął jakiś głos z lewej. - Ktoś nadchodzi. 
Zgrzytnął zamek i w zasięgu wzroku pojawił się cesarski żołnierz. Podszedł do Conhorna, nachylił się nad nim w półmroku, spojrzał mu w oczy. Taki jakby znajomy był ten żołnierz... Chłopak w końcu go rozpoznał. 
- To ty...! - chłopak zachłysnął się, rozpoznawszy człowieka, którego, zamiast zabić, wypuścił w "Gospodzie pod Toporem". 
- Tak, to ja - odparł mężczyzna, rozkuwając Conhorna. - I to ja strzelałem do żołnierzy w Malvand. Niestety, mimo to udało im się cię pochwycić. A teraz posłuchaj uważnie. W następnym pomieszczeniu jest broń. W beczkach. 
- Zaraz zaraz - przerwał mu chłopak podejrzliwie. - Czemu miałbym ci wierzyć?
- W sumie, to nie masz powodu - odparł lekko żołnierz. - Ale po co miałbym pomagać ci, gdyby to była pułapka? Co to za różnica: powieszą cię w stolicy czy zabiją tutaj? Mogłeś mnie zabić. Powinieneś mnie zabić, albo pozwolić to zrobić tamtemu wieśniakowi. Ale nie zrobiłeś tego. Więc postanowiłem ci pomóc. 
- Może i masz rację - przyznał Conhorn. - Dziękuję za pomoc. Jestem Conhorn - wyciągnął dłoń do mężczyzny. 
- Vitt Rekarowycz - uścisnęli sobie prawice, patrząc na siebie przyjaźnie. 
- No, już się znacie - rzekł lekko obrażonym tonem Murray. - To może byście nas wreszcie łaskawie uwolnili?
- Dobry pomysł. 
Po dłuższej chwili kilkudziesięciu byłych więźniów odbierało przygotowaną przez Vitta broń. Conhorn odzyskał swoje, uprzednio zarekwirowane przez żołnierzy, wyposażenie. Gdy wszyscy byli już uzbrojeni, spora grupa ludzi pod wodzą Murraya i Conhorna wypadła z zamknięcia, po drodze mordując każdego, kto stanął im na drodze. Kiedy cały dolny pokład był wolny od żywych lojalnych Cesarstwu marynarzy, kilku posiadających pistolety bądź muszkiety zbiegów wdarło się na górny pokład, oddając salwę w kierunku znajdujących się tam cesarskich. Później dołączyła do nich reszta. 
Conhorn w biegu przebił jednego z zaskoczonych marynarzy, torując sobie drogę do koła sterowego. Tuż za nim podążali inni zbiegowie, tnąc i rąbiąc każdego stawiającego opór. Kilku mężczyzn, porzuciwszy swoje poprzednie zajęcia, przyłączyło się do nich. 
Na rufowej nadbudówce stał przy kole sterowym kapitan wraz z oddziałem uzbrojonych w muszkiety żołnierzy. Żołnierze oddali salwę w kierunku nadbiegających, zabijając kilku z nich, jednak tłum  zbiegłych więźniów i zbuntowanych marynarzy dopadł do nich wymuszając walkę w zwarciu, nim zdążyli strzelić po raz drugi. 
Conhorn tym czasem ominął schody i dostał się na nadbudówkę, wdrapując się na nią przed drzwiami do kajuty kapitana. Podciągnął się, złapał balustrady, podciągnął znowu. Bogato ubrany kapitan tego pechowego dla siebie dnia dzierżył koło sterowe. Chłopak, wspiąwszy się na balustradę tuż przy nim, zwyczajnie ściął mężczyźnie głowę. Złapał ją za włosy nim upadła na podłogę, wyprostował się. W geście zwycięstwa uniósł odciętą głowę do góry. Nie przejmował się tym, że tak robią barbarzyńcy ze wschodu.
Żołnierze i załoga poddali się, przy wtórze triumfalnych okrzyków zbiegłych więźniów.   

niedziela, 22 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część VI: Pod toporem"

No i jest. Wrzucam na szybko, ale wrzucam. Cieszycie się? Mam nadzieję :P
____________________
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy gościniec zakręcając wzdłuż podnóża wysokiego wzniesienia przechodził przez niewielką wioskę. Chaty, w większości sklecone z czego popadło, pobudowane były po obu stronach drogi. Wokół niektórych rosła kapusta lub kołysało się leciutko zboże, a przy innych biegały prosiaki albo kury, a obok największego domu, zapewne należącego do wójta - czy kto tam w tej wiosce rządził - pasła się mleczna krowa. 
Towarzysze wypatrzyli niewielki szyld głoszący "Gospoda pod Toporem", przybity do ściany jednej z chat. Weszli do środka. Była tam jedna, przedzielona zniszczonym płótnem izba. Z jednej strony stały stoły ledwo trzymające się w kupie, niektóre nawet w stanie gorszym niż ten w domu Murraya, przy których zasiadali brudni, pijani mieszkańcy wioski i biedniejsi przejezdni. Po drugiej zaś stronie znajdowały się stoły porządne i zdecydowanie mniej sfatygowane; w tej części, nie licząc barmana i jednego tłustego kupca w bogatych szatach, nie było nikogo. Po krótkiej wymianie zdań na temat posiadanych pieniędzy ustalili, że powinni usiąść w lepszej części. 
Zajęli miejsca przy jednym ze stołów po jego przeciwnych stronach. W milczeniu czekali, aż ktoś - a konkretnie jedyna obecna w środku kelnerka - ich obsłuży. Wkrótce podeszła do nich młoda, złotowłosa kobieta, która - jak dla Conhorna - była nieco zbyt nieskromnie ubrana, jednak według Murraya obcisły gorset i krótka spódniczka w zupełności wystarczały (a nawet były przesadą). 
- Chłopie, rozluźnij się - rzucił Murray, rozwalając się na, swoją drogą całkiem wygodnej, ławce z oparciem, patrząc na lekko spiętego przyjaciela. - Mogę się założyć, że tak naprawdę, to chciałbyś tę kelnerkę...
- Powiedzmy, że mam kogoś - przerwał mu szybko Conhorn. - I jest to dziewczyna. 
- No wiem, wiem - Murray skrzywił się. - Ale żyje się tylko raz! A ty nawet nie masz pewności, że jej nie zabili. Zresztą, nie musiałbyś jej o tym mówić... 
- Virrey żyje - warknął chłopak, po raz kolejny przerywając towarzyszowi. 
- Dobra, jak sobie tam chcesz - Murray uniósł ręce w obronnym geście, po czym spojrzał na kelnerkę, która właśnie podeszła do jej stolika, przynosząc ich zamówienie (kurczaka w sosie pomidorowym i dwa kufle piwa). Uśmiechnął się szeroko. - Och, dzięki ci, śliczna. 
Kobieta odwzajemniła uśmiech i spojrzała na chłopaka powłóczyście, odchodząc. Conhorn przekrzywił głowę, patrząc przenikliwie na towarzysza. 
- I tak się z tobą nie prześpi. 
Obaj wybuchnęli gromkim śmiechem. Po chwili zabrali się w milczeniu do jedzenia. Jednak spokój nie trwał długo. Po chwili podeszło do nich kilku wielkich wieśniaków, wcześniej żłopiących piwo litrami po drugiej stronie płótna - aż dziw brał, że trzymali się jeszcze na nogach. Jeden z nich stanął za Conhornem, drugi za Murrayem, a dwóch innych po prawej i lewej stronie stołu. 
- Czego tu? - warknął ten z prawej, zionąc wonią alkoholu. 
- Przyszliśmy coś zjeść - odparł chłodno Murray. 
- Nie ma jedzenia! - krzyknął ten stojący za Conhornem. - Poszli stąd, ale już! Nie chcemy tu obcych!
- Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie zjemy kurczaka i nie wypijemy piwa - stwierdził spokojnie Conhorn. 
- Już nie ma co jeść - ten z lewej zrzucił zawartość stołu na ziemię - ani co pić. Więc jazda stąd!
- Wiecie... - rzekł Conhorn, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z przyjacielem. - Jak widzę, czujecie się mocni, o was jest czterech, a nas dwóch. Ale to tylko złudzenie. To nas jest więcej. 
- Taki paradoks - dorzucił Murray. 
Przyjaciele błyskawicznie złapali się nad stołem za przedramiona i pociągnęli nawzajem do przodu. Conhorn wpadł na jeszcze przed chwilą stojącego za Murrayem wieśniaka. Zdzielił go pięścią w podbródek. Prędko obrócił się doń plecami; usłyszał za sobą huk walącego się na podłogę ciała. Po drugiej stronie stołu widział Murraya walczącego z dwoma przeciwnikami na raz. Chciał mu pomóc, lecz zaatakował go trzeci trzymający się jeszcze na nogach mężczyzna. 
Conhorn miękko uchylił się przed ślamazarnym ciosem pijanego wieśniaka, uderzył go prawą ręką w nerkę. Ten zgiął się wpół z głośnym krzykiem. Chłopak wykorzystał okazję i trzasnął przeciwnika lewym sierpowym w głowę. Wieśniak, zatoczył się, poślizgnął na rozlanym piwie i runął na ziemię. Teraz Conhorn wreszcie mógł rzucić się na okrążającego Murraya mężczyznę. I zrobił to. Złapał wieśniaka za ramiona i wbił mu kolano w lewy bok, tuż pod żebrami. Przeciwnik ryknął z bólu, lecz krzyk urwał się w połowie, gdy chłopak wykończył go ciosem łokciem w plecy. Tuż obok Murray właśnie kończył z ostatnim przeciwnikiem. 
- Dużo z tego kurczaka nie zostało - westchnął Conhorn, patrząc z rezygnacją na walające się po podłodze resztki zgniecionego w trakcie walki jedzenia. 
- A z piwa jeszcze mniej - dodał Murray, podnosząc rozbity kufel. - Ciekawe, czy w tej sytuacji dostaniemy za darmo drugie? Albo chociaż pozwolą nie płacić?
- Nie licz na to - mruknął w odpowiedzi przyjaciel. 
W tym momencie do środka wpadło dwóch żołnierzy z obnażonymi mieczami. 
- Co tu się dzieje? - warknął jeden z nich. 
- Nic - odparła szybko kelnerka, podchodząc do żołnierzy.
- Właśnie widzę, że się spóźniliśmy... - mężczyzna urwał, tracąc zainteresowanie zajściem na rzecz skąpo ubranej kobiety. Przypadkiem jednak jego wzrok spoczął na Conhornie. Odtrącił kelnerkę, by móc mu się lepiej przyjrzeć. - Hej, Gerrard, czy to nie ten chłopak, którego mieliśmy zabić w lesie?
Conhorn dopiero teraz rozpoznał ich twarze. Nienawiść i żal znów w nim wezbrały, w oczach zapłonęła żądza mordu. Powoli i groźnie wysunął miecz z wiszącej mu u pasa pochwy. Zaczął iść w kierunku żołnierzy; mężczyźni cofnęli się ze strachem. 
- Nie trzeba było tego mówić - stwierdził Murray, wzruszając ramionami. 
Conhorn skoczył na żołnierzy. Pierwszego powalił cięciem z prawej strony. Mężczyzna upadł na podłogę z głęboką raną biegnącą przez pierś, jego krew zmieszała się z rozlanym piwem. Krzycząc i krztusząc się zalewającą mu usta posoką, zwijał się w konwulsjach. 
Kelnerka również zaczęła krzyczeć. Ich głosy połączyły się, tworząc upiorną kakofonię.  
Drugi jakimś cudem zablokował cios Conhorna, jednak ostrze ześlizgnęło się z miecza blokującego i z dużą prędkością poleciało w dół, rozcinając mężczyźnie nogę na udzie. Conhorn pchnął, wbijając czubek swej broni w rękę przeciwnika. Ten upadł na jedno kolano, upuszczając swój miecz. Chłopak uniósł rękę do decydującego cięcia. 
- Proszę, nie - żołnierz spojrzał nań błagalnie. - Nie chciałem tego. Twoja przyjaciółka żyje, nie zabijaj mnie!
Na wzmiankę o Virrey Conhorn zamarł. Powoli opuścił miecz. 
- Prowadzą ją do Malvand, spiesz się! Może uda ci się ich dogonić...
- Srata-tata! - warknął jakiś wieśniak, jego uzbrojona w nóż ręka wystrzeliła w kierunku bezbronnego żołnierza. 
Conhorn był szybszy. Wykonał piruet wokół własnej osi, miecz ze świstem przeciął powietrze. Nóż upadł z brzękiem na podłogę, wieśniak chwycił się za gardło. Krew przelewała mu się przez palce. Zwalił się na ziemię, w konwulsjach kopiąc ziemię piętami. Po chwili znieruchomiał. 
- Wynoś się - Conhorn spojrzał groźnie na żołnierza. - Już. 
Mężczyzna niezgrabnie podniósł się z podłogi, wybiegł koślawo przez drzwi, po drodze gubiąc pistolet. 
Chłopak zabrał miecz i oba należące do żołnierzy pistolety, a także woreczek z amunicją i prochem oraz sakiewkę z żołdem martwego cesarskiego. 
- Uciekajmy - mruknął Murray.
- Dobry pomysł. Idziemy. 
- Do zobaczenia, śliczna - Murray uśmiechnął się zalotnie do kelnerki, po czym podążył za przyjacielem. Gdy wyszli za ostatni budynek wsi, odezwał się znowu. - Nie odpoczniemy ani chwili? 
- Później - odparł Conhorn. 
- Kurczę - Murray mlasnął. - Wciąż jestem głodny. Może jednak wrócimy po coś do jedzenia? 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

niedziela, 15 czerwca 2014

Zapowiedź

Hej. Niestety ani dzisiaj ani wczoraj nie miałem kiedy coś napisać ale myślę że jutro coś się pojawi ;)