____________________
Chłopak długo klęczał
na rozstaju ze spuszczoną na piersi głową. Zupełnie nie wiedział, co teraz
zrobić. Na ziemi widniały jedynie ślady żołnierzy, odcisków Virrey czy
kogokolwiek nie obutego w ciężkie, żelazne buty nie było widać, nie mógł więc
nawet mieć pewności, że dziewczyna wciąż żyje. Ale czuł, że żyje. I miał taką
nadzieję.
Po kilku minutach
odrętwienia postanowił udać się na zachód, w głąb prowincji, dokąd
prawdopodobnie cesarscy żołnierze prowadzą jeńców. Wstał, otrzepał ubranie z
kurzu i wstąpił na brukowaną drogę. Ruszył w lewo. Jak dobrze wiedział,
kilkanaście mil dalej znajdowało się miasto Vannuled, to samo, w którym spędził
część swojego dzieciństwa i w którym miał się spotkać z przyjaciółmi, gdyby
pobiegli bez niego… Ale nie pobiegli. Liczył na to, że jeśli Virrey udało się w
jakiś – jakikolwiek – sposób uciec, to wyruszyła właśnie tam.
Szedł szybko. Normalnie
rozglądałby się, podziwiając przyrodę i niewątpliwie piękne, rosnące wzdłuż
drogi drzewa, napawając się ich bliskością oraz wonią, która unosiła się w
powietrzu, słodkim zapachem kwitnących po raz drugi w tym roku kwiatów… Ale nie
tym razem. Tym razem się spieszył. Tym razem widział tylko gościniec. Tym
razem… Tym razem był sam. Samotny.
Wkrótce zaczął zapadać
zmrok. Jednak nie przejął się tym zbytnio, ponieważ okolica była spokojna – nie
grasowała tu żadna banda ani rozbójników, ani orków, ani goblinów, ani tym
podobnego plugastwa i wyrzutków społeczeństwa – a poza tym widział już w oddali
zarysy murów miejskich, a wkrótce w mroku od strony miasta zamajaczyły liczne
światełka.
Kilkadziesiąt minut
później zszedł w dół niewielkiego wzniesienia i dalej szedł prosto, ścinając
zakręt gościńca; stanął pod okalającym Vannuled wysokim murem. Bramy miejskie
były już oczywiście zamknięte, ale nie stanowiło to dla Conhorna najmniejszego
problemu. Nie miał łatwego dzieciństwa, a do tego większość czasu w ciągu
ostatnich kilku lat spędzał na polowaniach na przeróżną zwierzynę i bitkach z
chłopcami z innych wsi – to na pięści, to na kije czy noże. Często musiał
uciekać (lub kogoś gonić) przez niełatwy teren, nieraz wspinając się na budynki
i kontynuując bieg na ich dachach lub skacząc z jednego drzewa na drugie. Nie
raz i nie dwa musiał przejść nad murami miejskimi Vannuled.
Uniósł wzrok i
wypatrzył w mroku niewielką szczelinę w ścianie. Odbił się od ziemi, zaszurał
stopami po gładkim murze. Czubkami palców zahaczył o lukę. Poprawił chwyt i
podciągnął się w górę. Wypatrzył wystający fragment kamienia, nieco po prawej
stronie. Opuścił się nieco na ramionach, po czym dzięki gwałtownemu ruchowi
rąk, wyskoczył w kierunku uchwytu. Złapał skałę, stęknął, zderzywszy się z
murem. Powtarzał te czynności (raz stękając a raz nie) tak długo, aż wspiął się
na sam szczyt ściany. Podciągnął się tak, by głowa wystawała mu nad mur tylko
tak bardzo, by mógł coś widzieć i sprawdził, czy w pobliżu nie ma przypadkiem
jakiegoś strażnika. Stwierdziwszy, że jest bezpiecznie, wskoczył na mur.
Rozejrzał się jeszcze raz. Z prawej strony zbliżała się jedna świetlista plama,
z drugiej druga. Czyli jednak strażnicy byli w pobliżu. Dalszym, ale jednak pobliżu.
Jak mógł ich nie zauważyć?! Musiał się stąd ulotnić – i to szybko. Dostrzegł w
dole po wewnętrznej stronie muru kupę siana. Modląc się do wszystkich znanych
mu bogów, skoczył. Spadał, jak mu się zdawało, ze sto sześćdziesiąt stóp, ale
nie miał pojęcia, jak wysoki jest mur. Poziom adrenaliny skoczył mu drastycznie
w górę. W locie obrócił się twarzą w górę. Z cichym szelestem wpadł w siano.
Przez zasłaniające mu
lekko twarz siano zobaczył, jak w górze jasne plamy zbliżają się do siebie,
spotykają i niespiesznie mijają.
Conhorn wypuścił z ust
powietrze, gdy emocje powoli opadały. Wygrzebał się ze stogu i ruszył do
miejsca, w którym o każdej porze dnia i nocy można było zdobyć jakieś prawdziwe
informacje. Do tawerny.
Przeszedł uliczkami
uśpionego miasta. Już z daleka ujrzał dobrze oświetlony szyld „Uśpiony smok”,
należący do jedynej tawerny w tym mieście – miejsca, które nigdy nie zasypia.
Wszedł do zadymionej izby, pełnej pijanych mężczyzn i mniej lub bardziej
nietrzeźwych kobiet. Pod prawą od wejścia ścianą lało się po pyskach kilku
facetów, którym kibicowało niewielkie grono – w większości ledwo stojących na
nogach – gapiów. Chłopak ruszył w kierunku długiej, drewnianej lady.
- Czy jest tu ktoś, kto
mógłby coś wiedzieć o przechodzących tędy dzisiaj żołnierzach? – zagadnął
stojącego za kontuarem człowieka.
- Może ktoś jest.
Zależy, czym jest to „coś”, czego chciałbyś się dowiedzieć.
- Czy byli z nimi jacyś jeńcy? Konkretnie
pewna…
- Żadnych jeńców nie
prowadzili – przerwał mu szorstko jakiś głos z tyłu, o dziwo brzmiący trzeźwo.
– A już na pewno konkretnej pewnej. Czyż nie wiesz, że wszystkich jeńców
prowadzą na wschód i tam sprzedają na targu niewolników?
- Nie wiedziałem –
odparł nieco speszony Conhorn, klnąc w myślach. – Dziękuję za informację.
- Nie ma za co, mały.
Nienawidzę Cesarstwa bardziej niż tej cholernej zarazy, która zabiła moją
matkę. Z tego, co widzę, ty również nie darzysz go miłością. Idź więc w pokoju
i niechaj bogowie mają cię w swojej opiece.
Chłopak wyszedł z
tawerny wściekły na samego siebie. Coś mu mówiło, żeby iść do Malvand, ale on
oczywiście musiał nie słuchać i iść na zachód!
Właśnie zaczynał się
rozkręcać w wyklinaniu swojej osoby, gdy usłyszał dochodzące zza pobliskiego
domu odgłosy walki. Bez namysłu rozpędził się wskoczył na parapet jednego z
okien budynku, odbił się lekko w tył, złapał krawędzi dachu i podciągnął w
górę. Wszedł na nieco spadzisty dach. W dole ujrzał młodego chłopaka, który na
oko osiągnął już pełnoletniość, choć dopiero niedawno, walczącego z dwoma
strażnikami.
Dobył miecza i skoczył
na jednego ze strażników. Powalił niespodziewającego się ataku z powietrza
mężczyznę, wbijając mu ostrze w plecy i zabijając na miejscu. Prędko poderwał
się, wyciągając miecz z truchła i ciął drugiego przeciwnika – który obrócił się
doń przodem w idealnym momencie, by ostatnią rzeczą jaką zobaczy w życiu była
twarz swego zabójcy – w szyję. Strażnik padł na twarz z rozpłataną krtanią.
- Ładnie – powiedział
chłopak, patrząc na Conhorna z kiepsko skrywanym strachem. – Dzię…
- Cicho – przerwał mu
szeptem Conhorn, nasłuchując. Schował miecz do pochwy. – Nadbiegają następni.
Chodź ze mną, jeśli nadążysz.
Z tymi słowy odwrócił
się i ponownie wskoczył na dach budynku, z którego zeskoczył na pierwszego
przeciwnika. Usłyszał wspinającego się za nim chłopaka. Rozejrzał się, szukając
wzrokiem biegnących strażników. Dostrzegł ich i ruszył biegiem w przeciwną stronę.
Przeskoczył na dach kolejnego domu, skręcił w prawo. Wskoczył na ścianę
„Uśpionego smoka”, chwycił się, wystającej poza płaszczyznę ściany, ozdobnej
listwy. Podciągnął się, chwycił parapet powyższego (a jak się okazało
najwyższego) okna, wsparł się na nim nogą, złapał krawędź dachu i wdrapał się
na górę. Rzucił okiem w dół, na podążającego za nim chłopaka, który całkiem
nieźle sobie radził. Ruszył dalej. Zeskoczył na dach nieco niższego od budynku
tawerny domu, później kolejnego i kolejnego, aż w końcu – stwierdziwszy, że
uciekli dość daleko – wylądował na ziemi, zdyszany po długim i męczącym biegu.
Jakąś chwilę później tuż obok niego wylądował drugi chłopak.
- Jesteś – stwierdził
Conhorn. – Już myślałem, że się zgubiłeś.
- Szybki jesteś –
przyznał tamten, ledwo łapiąc oddech – ale nie dość szybki. Dzięki ci za pomoc.
Nazywam się Murray.
- Conhorn.
Uścisnęli sobie dłonie,
wzajemnie patrząc sobie w oczy. Murray był całkiem wysoki i chudy. Miał
krótkie, ciemne włosy. Ubrany był w dziwny płaszcz w kolorze, którego nie dało
się określić w ciemności.
- Nie wiesz może, czy
przybyła tu dzisiaj młoda dziewczyna?
- Przybyło ich kilka… -
odparł Murray. – Kilkanaście. Ale jeśli chodzi ci o tą, z którą byłeś tu kilka
razy…
- Tak, właśnie o nią.
-… to jej tu nie było i
raczej nie będzie, bo ją prowadzili na wschód.
Czyli nie udało jej się
uciec. No cóż, przynajmniej jest jasność w temacie, dokąd się teraz udać. Do
Malvand.
- A skąd to właściwie
wiesz? – spytał Conhorn, nagle nabierając podejrzeń.
- Wiem o wszystkim, co
się dzieje tutaj i w okolicy, bo mam znajomości – Murray uśmiechnął się
szelmowsko. – Mam wielu przyjaciół. Dokąd się teraz udasz?
- Tam, skąd
przyszedłem, i jeszcze dalej – odparł wymijająco Conhorn. – Do zobaczenia. –
odwrócił się i zaczął odchodzić, kiedy dogonił go Murray.
- A może mógłbym iść z
tobą?
- Dlaczego? Przecież
tutaj masz przyjaciół i w ogóle…
- Ale jeszcze więcej
wrogów. Mogę – spojrzał błagalnie na Conhorna.
- No… No dobrze –
zgodził się po krótkim wahaniu.
- Dziękuję! – Murray
rozpromienił się. – Skórę mi ratujesz! Któryś już raz, zresztą. To dokąd
idziemy?
- Do Malvand.
- O cholera…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz