poniedziałek, 30 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część VII"

No i w końcu jest. Może późno, a może nie... Wydaje mi się, że tak jak zwykle. Wydaje mi się też, że to jak na razie najdłuższa część ze wszystkich. Nie poprawiałem jej, więc może być sporo błędów. I wydaje mi się, że gdzieś tam jest napisane "Karczma pod Toporem"... Jeśli serio tak jest to napiszcie gdzie, ok? Z góry dzięki ;) 
A i od teraz części raczej nie będą miały tytułów, bo jakoś nie mam pomysłów na tytuły... 
Miłej lektury :) 
____________________
Dalej Siódemka prowadziła wzdłuż rzeki Naeil i schodziła w dół głębokiego, wyżłobionego przez rzekę, pokrytego zagajnikiem kanionu i szła nim już do końca swego biegu - Zatoki Algulas. Tam, w mieście Salwopol, Conhorn i Murray wsiedli na statek i popłynęli do Malvand. Dotarli doń wieczorem, kiedy strażnicy zamknęli już bramy miejskie. 
Noc spędzili w jakiejś karczmie, wzniesionej tuż przy murze miejskim. Opuścili ją z samego ranka, tuż po wschodzie słońca, gdy miasto stanęło otworem dla podróżnych. Conhorn nie mógł tej nocy spać, przewracając się z boku na bok na twardym łóżku - doszedł do wniosku, że wygodniej sypiał pod gołym niebem w trakcie podróży - i tym łatwiej wstał o zaplanowanej, porannej porze, po czym ze zniecierpliwieniem czekał, aż przyjaciel zje śniadanie. Sam nie mógł przełknąć ani kęsa. Przy okazji wypytał karczmarza o ściganych żołnierzy. Okazało się, że przybyli rankiem minionego dnia. 
W budynku, w którym mieścił się targ niewolników, nie zastali nikogo, oprócz dobrze ubranego, nadętego kamerdynera i dwóch ochroniarzy. Kamerdyner, spojrzawszy z góry na - wyższych od niego - chłopaków, oznajmił, iż pierwsza licytacja rozpoczyna się za dwie godziny. 
- Mam pytanie - oznajmił Conhorn. 
- Nie udzielam odpowiedzi na pytania. Nie jestem informacją miejską, jej szukajcie w okolicy rynku - kamerdyner nadął się jeszcze bardziej. 
- Może to załatwi sprawę...? - Conhorn wyjął z kieszeni całkiem pękaty mieszek z pieniędzmi, odebrany żołnierzom w "Gospodzie pod Toporem". - Kiedy zostaną wystawieni niewolnicy przyprowadzeni tu wczoraj przez cesarskich?
- Nie przyjmuję łapówek - mężczyzna oznajmił to z jeszcze wyższą wyższością: zdawało się, że jeśli będzie musiał jeszcze bardziej się wywyższyć to stanie na palcach. 
- Nie? Szkoda - Conhorn schował mieszek do kieszeni, robiąc smutną minę i jednocześnie dobywając dyskretnie pistoletu. - A to będzie bardziej przekonujące?
- Ochrona! - zawołał niezbyt wystraszony mężczyzna. Najwyraźniej takie akcje zdarzały się tu co jakiś czas.
Chłopak odwrócił się błyskawicznie. Wypalił do nadbiegających z obu pistoletów, zabijając ich, nim zdołali dobiec na odległość cięcia mieczem. 
- Nieładnie - Conhorn zacmokał z niezadowoleniem kręcąc głową. - Nie ładnie. To jak, powiesz mi, czy mam ci najpierw po kolei połamać wszystkie kości i odciąć po kawałeczku każdy palec? 
- Już ich sprzedano! - krzyknął kamerdyner, głośno przełykając ślinę. Najwyraźniej granica zwyczajności została przekroczona. - Wszystkich!
- Była wśród nich pewna młoda dziewczyna. Włosy w kolorze ciemnego blondu - Conhorn patrzył spode łba na mężczyznę, przeładowując oba pistolety. - Bardzo ładna dziewczyna. Nazywała się Virrey. Kto ją kupił?
- Jakiś kapitan... Nie pamiętam...
- To sobie przypomnij - przerwał mu szorstko Murray, łapiąc go za ubranie i przypierając do ściany. - Mój ojciec cieszy się, kiedy przynoszę na jego grób skalpy kłamliwych ludzi.
- Erick Nealsson! Nazywał się Erick Nealsson! - szepnął kamerdyner, wybałuszając z przerażenia oczy. - Kapitan brygu "Queink"...
- Dobrze - stwierdził Conhorn, chowając gotowe do strzału pistolety i kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela w uspokajającym geście. - Teraz powiesz nam, dokąd popłynął i kiedy popłynął. Chyba, że nie wyszedł jeszcze z portu?
- Wypłynął wczoraj wieczorem, ale nie wiem dokąd.
- Kłamiesz - odparł chłodno Murray, powoli wyciągając zza pasa nóż. - Przecież widzę.
- Na północ, ale nie mam pojęcia dokąd konkretnie. Przysięgam!
Przyjaciele z największą chęcią by jeszcze kamerdynera pomęczyli, lecz do środka wdarli się strażnicy, udaremniając ich zamiary. Któryś ze strażników strzelił w ich kierunku - kula wbiła się w ścianę tuż obok głów Murraya i kamerdynera.
- Nie strzelać idioci! - ryknął jeden z cesarskich.
- Murray - Conhorn wskazał głową drzwi. - Mamy towarzystwo.
- Widzę, kolego. Jeszcze nie oślepłem.
Dobyli mieczy i rzucili się na strażników. Walczyli wśród akompaniamentu krzyków kamerdynera, który skulił się na podłodze. Obaj dzierżyli po jednym mieczu, choć u boku Conhorna zwisało również drugie ostrze.
Conhorn rozpędził się i skoczył. W powietrzu wykonał piruet, tnąc jednego z przeciwników po łuku od lewej do prawej. W powietrze strzeliła fontanna krwi z rozpłatanej tętnicy szyjnej, ciało upadło na podłogę. Chłopak wylądował zwinnie, blokując cięcie drugiego strażnika. Wszedł zgrabnie pod jego ostrze i przebił na wylot tuż pod mostkiem. Z ust umierającego mężczyzny pociekła krew. Gdy Conhorn wyciągnął z niego miecz, bezdźwięcznie zwalił się na ziemię.Chłopak odwrócił się w stronę Murraya, powalającego ostatniego wroga.
Przyjaciele wymienili spojrzenia. Wyszli na zewnątrz, pozostawiając zemdlonego kamerdynera sam na sam z trupami. Na zewnątrz stało dziesięciu następnych strażników i kilku zwykłych żołnierzy - całkiem możliwe, że byli to żołnierze ze ściganego przez nich oddziału.
Znaleźli się w nie najlepszym położeniu, otoczeni przez cesarskie wojsko.
- Rzućcie broń! - zażądał jeden z żołnierzy.
- Co robimy? - zapytał szeptem Murray.
- Nie wiem jak ty, ale ja prędzej zginę niż się im poddam - również szeptem odparł Conhorn.
- Och... Em... Więc ja też.
Nagle rozległ się huk wystrzału. Jeden ze strażników padł martwy na ziemię z dziurą w plecach. Pozostali zaczęli rozglądać się dookoła, szukając wzrokiem strzelca. Ci, dysponujący bronią palną strzelali bezładnie do pobliskich okien i dachów, jakby zapomnieli o przyjaciołach. Conhorn korzystając z zamieszania wyciągnął swoje pistolety i zastrzelił dwóch kolejnych żołnierzy. Skoczył z mieczem na strażników. Dopadł do jednego i wbił mu ostrze między żebra.
Paraliżujący ból eksplodował z tyłu czaszki chłopaka. Przed oczami zatańczyły mu czarne plamy, po chwili zajmując całe pole widzenia. Runął bez przytomności na ziemię.
***
Ocknął się, lecz nie otworzył oczu. Leżał na czymś twardym. Słyszał szum, czuł słony zapach. Zapach morza. Nie wiedział, czy kręci mu się w głowie, czy kołysze się on, czy może to, na czym leżał. Głowa nadal go bolała, choć nie tak bardzo, jak wcześniej. 
Otworzył oczy.
W pomieszczeniu panował półmrok, jednak mógł dostrzec gruby, drewniany filar. Słup kołysał się, jak zresztą wszystko dookoła. Spojrzał w prawo. Ujrzał tam leżącego obok Murraya, z głową obróconą w stronę Conhorna, przykuty do metalowej rurki. 
- Obudziłeś się wreszcie - stwierdził. - Miło cię widzieć.
- Ciebie też - Conhorn jęknął, gdy ból głowy wzmógł się na chwilę. - Dla ciebie to jakby powtórka z rozrywki, co?
- W pewnym sensie - Murray uśmiechnął się do swoich wspomnień, ale prędko znów spoważniał. - Długo spałeś. Kilka godzin. Mocno ci przywalił. Jeden ze strażników. Kolbą pistoletu. Gryzie ziemię. 
- Dzięki. Gdzie jesteśmy.
- Na pokładzie jakiegoś cesarskiego galeonu. Ładna i szybka, jak na ten typ statków, bestyjka. Płyniemy na południe, południowy wschód. Tak jakby ci trochę nie po drodze. 
- Skąd wiesz, w którą stronę płyniemy?
- Jestem żeglarzem, przyjacielu. Mam swoje sposoby. 
- Ilu jest tu więźniów?
- Sporo... - Murray zamyślił się na chwilę. - Sądzę, że wystarczyłoby do obsługi tego statku. 
- Cisza! - warknął jakiś głos z lewej. - Ktoś nadchodzi. 
Zgrzytnął zamek i w zasięgu wzroku pojawił się cesarski żołnierz. Podszedł do Conhorna, nachylił się nad nim w półmroku, spojrzał mu w oczy. Taki jakby znajomy był ten żołnierz... Chłopak w końcu go rozpoznał. 
- To ty...! - chłopak zachłysnął się, rozpoznawszy człowieka, którego, zamiast zabić, wypuścił w "Gospodzie pod Toporem". 
- Tak, to ja - odparł mężczyzna, rozkuwając Conhorna. - I to ja strzelałem do żołnierzy w Malvand. Niestety, mimo to udało im się cię pochwycić. A teraz posłuchaj uważnie. W następnym pomieszczeniu jest broń. W beczkach. 
- Zaraz zaraz - przerwał mu chłopak podejrzliwie. - Czemu miałbym ci wierzyć?
- W sumie, to nie masz powodu - odparł lekko żołnierz. - Ale po co miałbym pomagać ci, gdyby to była pułapka? Co to za różnica: powieszą cię w stolicy czy zabiją tutaj? Mogłeś mnie zabić. Powinieneś mnie zabić, albo pozwolić to zrobić tamtemu wieśniakowi. Ale nie zrobiłeś tego. Więc postanowiłem ci pomóc. 
- Może i masz rację - przyznał Conhorn. - Dziękuję za pomoc. Jestem Conhorn - wyciągnął dłoń do mężczyzny. 
- Vitt Rekarowycz - uścisnęli sobie prawice, patrząc na siebie przyjaźnie. 
- No, już się znacie - rzekł lekko obrażonym tonem Murray. - To może byście nas wreszcie łaskawie uwolnili?
- Dobry pomysł. 
Po dłuższej chwili kilkudziesięciu byłych więźniów odbierało przygotowaną przez Vitta broń. Conhorn odzyskał swoje, uprzednio zarekwirowane przez żołnierzy, wyposażenie. Gdy wszyscy byli już uzbrojeni, spora grupa ludzi pod wodzą Murraya i Conhorna wypadła z zamknięcia, po drodze mordując każdego, kto stanął im na drodze. Kiedy cały dolny pokład był wolny od żywych lojalnych Cesarstwu marynarzy, kilku posiadających pistolety bądź muszkiety zbiegów wdarło się na górny pokład, oddając salwę w kierunku znajdujących się tam cesarskich. Później dołączyła do nich reszta. 
Conhorn w biegu przebił jednego z zaskoczonych marynarzy, torując sobie drogę do koła sterowego. Tuż za nim podążali inni zbiegowie, tnąc i rąbiąc każdego stawiającego opór. Kilku mężczyzn, porzuciwszy swoje poprzednie zajęcia, przyłączyło się do nich. 
Na rufowej nadbudówce stał przy kole sterowym kapitan wraz z oddziałem uzbrojonych w muszkiety żołnierzy. Żołnierze oddali salwę w kierunku nadbiegających, zabijając kilku z nich, jednak tłum  zbiegłych więźniów i zbuntowanych marynarzy dopadł do nich wymuszając walkę w zwarciu, nim zdążyli strzelić po raz drugi. 
Conhorn tym czasem ominął schody i dostał się na nadbudówkę, wdrapując się na nią przed drzwiami do kajuty kapitana. Podciągnął się, złapał balustrady, podciągnął znowu. Bogato ubrany kapitan tego pechowego dla siebie dnia dzierżył koło sterowe. Chłopak, wspiąwszy się na balustradę tuż przy nim, zwyczajnie ściął mężczyźnie głowę. Złapał ją za włosy nim upadła na podłogę, wyprostował się. W geście zwycięstwa uniósł odciętą głowę do góry. Nie przejmował się tym, że tak robią barbarzyńcy ze wschodu.
Żołnierze i załoga poddali się, przy wtórze triumfalnych okrzyków zbiegłych więźniów.   

niedziela, 22 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część VI: Pod toporem"

No i jest. Wrzucam na szybko, ale wrzucam. Cieszycie się? Mam nadzieję :P
____________________
Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy gościniec zakręcając wzdłuż podnóża wysokiego wzniesienia przechodził przez niewielką wioskę. Chaty, w większości sklecone z czego popadło, pobudowane były po obu stronach drogi. Wokół niektórych rosła kapusta lub kołysało się leciutko zboże, a przy innych biegały prosiaki albo kury, a obok największego domu, zapewne należącego do wójta - czy kto tam w tej wiosce rządził - pasła się mleczna krowa. 
Towarzysze wypatrzyli niewielki szyld głoszący "Gospoda pod Toporem", przybity do ściany jednej z chat. Weszli do środka. Była tam jedna, przedzielona zniszczonym płótnem izba. Z jednej strony stały stoły ledwo trzymające się w kupie, niektóre nawet w stanie gorszym niż ten w domu Murraya, przy których zasiadali brudni, pijani mieszkańcy wioski i biedniejsi przejezdni. Po drugiej zaś stronie znajdowały się stoły porządne i zdecydowanie mniej sfatygowane; w tej części, nie licząc barmana i jednego tłustego kupca w bogatych szatach, nie było nikogo. Po krótkiej wymianie zdań na temat posiadanych pieniędzy ustalili, że powinni usiąść w lepszej części. 
Zajęli miejsca przy jednym ze stołów po jego przeciwnych stronach. W milczeniu czekali, aż ktoś - a konkretnie jedyna obecna w środku kelnerka - ich obsłuży. Wkrótce podeszła do nich młoda, złotowłosa kobieta, która - jak dla Conhorna - była nieco zbyt nieskromnie ubrana, jednak według Murraya obcisły gorset i krótka spódniczka w zupełności wystarczały (a nawet były przesadą). 
- Chłopie, rozluźnij się - rzucił Murray, rozwalając się na, swoją drogą całkiem wygodnej, ławce z oparciem, patrząc na lekko spiętego przyjaciela. - Mogę się założyć, że tak naprawdę, to chciałbyś tę kelnerkę...
- Powiedzmy, że mam kogoś - przerwał mu szybko Conhorn. - I jest to dziewczyna. 
- No wiem, wiem - Murray skrzywił się. - Ale żyje się tylko raz! A ty nawet nie masz pewności, że jej nie zabili. Zresztą, nie musiałbyś jej o tym mówić... 
- Virrey żyje - warknął chłopak, po raz kolejny przerywając towarzyszowi. 
- Dobra, jak sobie tam chcesz - Murray uniósł ręce w obronnym geście, po czym spojrzał na kelnerkę, która właśnie podeszła do jej stolika, przynosząc ich zamówienie (kurczaka w sosie pomidorowym i dwa kufle piwa). Uśmiechnął się szeroko. - Och, dzięki ci, śliczna. 
Kobieta odwzajemniła uśmiech i spojrzała na chłopaka powłóczyście, odchodząc. Conhorn przekrzywił głowę, patrząc przenikliwie na towarzysza. 
- I tak się z tobą nie prześpi. 
Obaj wybuchnęli gromkim śmiechem. Po chwili zabrali się w milczeniu do jedzenia. Jednak spokój nie trwał długo. Po chwili podeszło do nich kilku wielkich wieśniaków, wcześniej żłopiących piwo litrami po drugiej stronie płótna - aż dziw brał, że trzymali się jeszcze na nogach. Jeden z nich stanął za Conhornem, drugi za Murrayem, a dwóch innych po prawej i lewej stronie stołu. 
- Czego tu? - warknął ten z prawej, zionąc wonią alkoholu. 
- Przyszliśmy coś zjeść - odparł chłodno Murray. 
- Nie ma jedzenia! - krzyknął ten stojący za Conhornem. - Poszli stąd, ale już! Nie chcemy tu obcych!
- Nigdzie nie pójdziemy, dopóki nie zjemy kurczaka i nie wypijemy piwa - stwierdził spokojnie Conhorn. 
- Już nie ma co jeść - ten z lewej zrzucił zawartość stołu na ziemię - ani co pić. Więc jazda stąd!
- Wiecie... - rzekł Conhorn, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia z przyjacielem. - Jak widzę, czujecie się mocni, o was jest czterech, a nas dwóch. Ale to tylko złudzenie. To nas jest więcej. 
- Taki paradoks - dorzucił Murray. 
Przyjaciele błyskawicznie złapali się nad stołem za przedramiona i pociągnęli nawzajem do przodu. Conhorn wpadł na jeszcze przed chwilą stojącego za Murrayem wieśniaka. Zdzielił go pięścią w podbródek. Prędko obrócił się doń plecami; usłyszał za sobą huk walącego się na podłogę ciała. Po drugiej stronie stołu widział Murraya walczącego z dwoma przeciwnikami na raz. Chciał mu pomóc, lecz zaatakował go trzeci trzymający się jeszcze na nogach mężczyzna. 
Conhorn miękko uchylił się przed ślamazarnym ciosem pijanego wieśniaka, uderzył go prawą ręką w nerkę. Ten zgiął się wpół z głośnym krzykiem. Chłopak wykorzystał okazję i trzasnął przeciwnika lewym sierpowym w głowę. Wieśniak, zatoczył się, poślizgnął na rozlanym piwie i runął na ziemię. Teraz Conhorn wreszcie mógł rzucić się na okrążającego Murraya mężczyznę. I zrobił to. Złapał wieśniaka za ramiona i wbił mu kolano w lewy bok, tuż pod żebrami. Przeciwnik ryknął z bólu, lecz krzyk urwał się w połowie, gdy chłopak wykończył go ciosem łokciem w plecy. Tuż obok Murray właśnie kończył z ostatnim przeciwnikiem. 
- Dużo z tego kurczaka nie zostało - westchnął Conhorn, patrząc z rezygnacją na walające się po podłodze resztki zgniecionego w trakcie walki jedzenia. 
- A z piwa jeszcze mniej - dodał Murray, podnosząc rozbity kufel. - Ciekawe, czy w tej sytuacji dostaniemy za darmo drugie? Albo chociaż pozwolą nie płacić?
- Nie licz na to - mruknął w odpowiedzi przyjaciel. 
W tym momencie do środka wpadło dwóch żołnierzy z obnażonymi mieczami. 
- Co tu się dzieje? - warknął jeden z nich. 
- Nic - odparła szybko kelnerka, podchodząc do żołnierzy.
- Właśnie widzę, że się spóźniliśmy... - mężczyzna urwał, tracąc zainteresowanie zajściem na rzecz skąpo ubranej kobiety. Przypadkiem jednak jego wzrok spoczął na Conhornie. Odtrącił kelnerkę, by móc mu się lepiej przyjrzeć. - Hej, Gerrard, czy to nie ten chłopak, którego mieliśmy zabić w lesie?
Conhorn dopiero teraz rozpoznał ich twarze. Nienawiść i żal znów w nim wezbrały, w oczach zapłonęła żądza mordu. Powoli i groźnie wysunął miecz z wiszącej mu u pasa pochwy. Zaczął iść w kierunku żołnierzy; mężczyźni cofnęli się ze strachem. 
- Nie trzeba było tego mówić - stwierdził Murray, wzruszając ramionami. 
Conhorn skoczył na żołnierzy. Pierwszego powalił cięciem z prawej strony. Mężczyzna upadł na podłogę z głęboką raną biegnącą przez pierś, jego krew zmieszała się z rozlanym piwem. Krzycząc i krztusząc się zalewającą mu usta posoką, zwijał się w konwulsjach. 
Kelnerka również zaczęła krzyczeć. Ich głosy połączyły się, tworząc upiorną kakofonię.  
Drugi jakimś cudem zablokował cios Conhorna, jednak ostrze ześlizgnęło się z miecza blokującego i z dużą prędkością poleciało w dół, rozcinając mężczyźnie nogę na udzie. Conhorn pchnął, wbijając czubek swej broni w rękę przeciwnika. Ten upadł na jedno kolano, upuszczając swój miecz. Chłopak uniósł rękę do decydującego cięcia. 
- Proszę, nie - żołnierz spojrzał nań błagalnie. - Nie chciałem tego. Twoja przyjaciółka żyje, nie zabijaj mnie!
Na wzmiankę o Virrey Conhorn zamarł. Powoli opuścił miecz. 
- Prowadzą ją do Malvand, spiesz się! Może uda ci się ich dogonić...
- Srata-tata! - warknął jakiś wieśniak, jego uzbrojona w nóż ręka wystrzeliła w kierunku bezbronnego żołnierza. 
Conhorn był szybszy. Wykonał piruet wokół własnej osi, miecz ze świstem przeciął powietrze. Nóż upadł z brzękiem na podłogę, wieśniak chwycił się za gardło. Krew przelewała mu się przez palce. Zwalił się na ziemię, w konwulsjach kopiąc ziemię piętami. Po chwili znieruchomiał. 
- Wynoś się - Conhorn spojrzał groźnie na żołnierza. - Już. 
Mężczyzna niezgrabnie podniósł się z podłogi, wybiegł koślawo przez drzwi, po drodze gubiąc pistolet. 
Chłopak zabrał miecz i oba należące do żołnierzy pistolety, a także woreczek z amunicją i prochem oraz sakiewkę z żołdem martwego cesarskiego. 
- Uciekajmy - mruknął Murray.
- Dobry pomysł. Idziemy. 
- Do zobaczenia, śliczna - Murray uśmiechnął się zalotnie do kelnerki, po czym podążył za przyjacielem. Gdy wyszli za ostatni budynek wsi, odezwał się znowu. - Nie odpoczniemy ani chwili? 
- Później - odparł Conhorn. 
- Kurczę - Murray mlasnął. - Wciąż jestem głodny. Może jednak wrócimy po coś do jedzenia? 

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Problem

No cóż, z powodu problemów z komputerem jednak nie uda mi się niczego napisać... sorry. 

niedziela, 15 czerwca 2014

Zapowiedź

Hej. Niestety ani dzisiaj ani wczoraj nie miałem kiedy coś napisać ale myślę że jutro coś się pojawi ;)

wtorek, 10 czerwca 2014

"Ballada o Conhornie - Część V: Przeszłość"

Jestem świadomy tego, że miałem wrzucić to wczoraj, ale byłem u okulisty i tam zakropili mi oczy takimi kropelkami, po których niczego nie widziałem... Więc mi wybaczcie. 
No więc jest... nudne. Ale może tylko mi się tak wydaje. 
____________________


Conhorn odwrócił się plecami do urwiska. Nie chciał zostawać tam ani chwili dłużej. Rany były zbyt świeże, wspomnienia zbyt bolesne.
 - Chodźmy już.
Ruszył do przodu, nie czekając na reakcję przyjaciela.Po chwili Murray dogonił go i dalej szli w milczeniu - chłopak zauważył i zrozumiał, że Conhorn nie ma ochoty mówić o tym, co stało się w wiosce. Domyślił się również, że to on usypał mogiły w lesie. Bardzo go to ciekawiło, ale nie chciał wypytywać Conhorna, żeby go do siebie nie zrazić - w końcu wciąż nie znali się za dobrze.
Zbiegli po stromym zboczu, lawirując między drzewami i wypadli z powrotem na Siódemkę. Szli na wschód, w kierunku Salwopola, dobrze prosperującego, tętniącego życiem miasta, w którym kwitł handel  między Cesarstwem i państwami leżącymi na wschodnim brzegu Zatoki Algulas. Zatoka ta wcinała się w ląd na kilkadziesiąt mil, tak że podróż ze Salwopola do, wzniesionego nad właściwym oceanem, opodal zatoki, Malvandu trwała jeden dzień. Ale od Salwopola dzieliło ich jeszcze kilka dni drogi i dwa inne miasta, które - biorąc po uwagę fakt, iż mogli być ścigani za zabójstwo (i wrogów Murraya) - bezpieczniej było ominąć.
- Czym się zajmowałeś, zanim... postanowiłeś wypowiedzieć wojnę Cesarstwu? - zagadnął Murray.
- Byłem myśliwym - odparł Conhorn - posłańcem, kurierem...
- Myśliwym? A na co polowałeś? Na dżdżownice? Chyba tylko one nie "należą do cesarza".
- Na wszystko. Sarny, zające, dzikie świnie, czasem ptaki albo ryby.
- Nie bałeś się? 
- Cesarz nie zauważył braku jednego czy dwóch zwierząt - a przynajmniej do teraz, dodał w myślach. 
- Polowałeś sam, czy...?
- Z przyjaciółmi.
- Co się z nimi stało?
- Mogiłę jednego widziałeś w lesie, a drugą przyjaciółkę porwali żołnierze. Właśnie ich gonimy. A ty? Czym się zajmowałeś, skoro wrogów masz aż w Malvand?
- Mam ich jeszcze dalej. Ale to długa historia.
- Mamy czas.
- No... No dobrze. Opowiem. Ale tylko jej końcową część.
***
I
Zagrzmiało. Krople deszczu siekły ludzi, kadłub i żagle. Bryg podnosił się i opadał, walcząc ze wzburzonymi falami. Woda przelewała się przez pokład, podmywając mocujących się z linami marynarzy. Dało się słyszeć huk armat, kule zaświszczały w powietrzu.
- Nie zwijać żagli! - ryknął rosły mężczyzna, kręcąc zawzięcie kołem sterowym pirackiego statku.
- Kapitanie! To szaleństwo! - odkrzyknął bosman, starając się przekrzyczeć huk fal wzburzonego morza.
- Jeśli coś nas dzisiaj zatopi to będzie to ocean, a nie cesarscy marynarze! Ognia!
Działa z prawej burty plunęły ogniem w kierunku majaczącego w deszczu cesarskiego okrętu. Rozległ się stłumiony trzask i odległe krzyki, świadczące o trafieniu w cel. Mężczyzna zakręcił sterem w drugą stronę, oddalając się od wrogiego statku.
Nagle z deszczu po prawej stronie wyłonił się dziób drugiego cesarskiego brygu. Okręt skręcił, zderzył się z nimi burtą z trzaskiem i jękiem zgniatanego drewna. Żołnierze prędko połączyli oba statki i z rykiem wpadli na pokład pirackiego okrętu. Rozpętała się krótka walka między żołnierzami a piratami, lecz cesarscy szybko zmiażdżyli wrogów, których przewyższali liczebnością i jakością uzbrojenia. Piracki kapitan puścił ster i wypalił z pistoletów w kierunku żołnierzy, za każdym razem zabijając jednego z nich. Kilku cesarskich wyrąbało sobie do niego dojście, zabijając po drodze wszystkich piratów, którzy im się nawinęli. Jeden zajął go walką, pozostali zaszli go od tyłu i zarżnęli paroma ciosami w plecy.
Widząc to, ukryty na jednej z rej grotmasztu dziesięcioletni chłopiec krzyknął z rozpaczy, dobywając sztyletu.
- Tato!
Skoczył w dół, w wir walki. Spadając, wbił sztylet w szyję jednego z żołnierzy. Rzucił się w kierunku leżącego na pokładzie ojca, zaślepiony żalem i żądzą zemsty. Ktoś jednak pochwycił go i ogłuszył.

II
Chłopiec obudził się pod pokładem jakiegoś statku, w towarzystwie kilku członków pirackiej załogi. Wszyscy byli skuci i zamknięci w dużej, żelaznej klatce.
- Miło cię widzieć, Murray - mruknął jeden z nich. - Już myśleliśmy, że jednak nie żyjesz.
- Was też miło - stęknął chłopak. - Gdzie jesteśmy?
- Dopływamy do Malvand, chłopie. Powieszą nas.
Murray nie odpowiedział. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, a kiedy zjawił się cesarski marynarz w towarzystwie kilku żołnierzy, nie zareagowali. Trzeba było siłą postawić ich na nogi. Wyprowadzili ich na pokład. Okręt cumował właśnie do długiego, drewnianego pomostu. Słońce świeciło, na niebie nie było żadnej chmurki, wiała lekka bryza.
- Idealna pogoda na małe wieszanko, co? - zagadnął jeden z piratów. - Gdzie jest szubienica? Na brzegu czy w forcie? Osobiście wolałbym wisieć nad morzem. Mogę dostać szubienicę nad morzem?
- Cicho - warknął w odpowiedzi jeden z żołnierzy.
- To może chociaż z twarzą zwróconą w stronę morza?
- Zamilcz!
- Dobrze już, dobrze - naburmuszył się pirat. - Tylko spytałem. Ależ w dzisiejszych czasach niemili ci żołnierze...
Ruszyli pomostem w kierunku lądu. Przeszli niedużym skrawkiem ziemi, łączącym port z resztą miasta. Nagle na żołnierzy wpadło w biegu kilku mężczyzn, wytrącając ich z równowagi lub przewracając na ziemię. Murray skorzystał z tego, że jeszcze przed sekundą trzymający go żołnierz leżał teraz na bruku i rzucił się do ucieczki.
- Za nim! - ryknął jeden z żołnierzy.
- Powodzenia Murray! - zawołał wesoło pirat, który z takim zaciekawieniem wypytywał o szubienicę. - Pamiętaj, żeby nie pływać zaraz po posiłku! I nie rozmawiaj z obcymi!
***
Zapadło milczenie. Przez dłuższą chwilę szli przed siebie, mijając drzewa i przydrożne skały, nie odzywając się ani słowem. Wkrótce gościniec wyprowadził ich z lasu. Dalej trakt wiódł wśród porośniętych świeżą trawą pagórków. Na jednym z odleglejszych wzgórz rósł rozłożysty dąb, rzucający cień na cały szczyt wzniesienia. Pogoda była piękna, tak jak w opisywanym przez Murraya dniu. 
- Ciekawa historia - odezwał się wreszcie Conhorn. - Więc byłeś piratem... Co stało się później?
Chłopak nie odpowiedział od razu. Chwilę zbierał myśli, przy wtórze odgłosu kroków przyjaciół. 
- Przyszedłem na egzekucję, by ich uwolnić - odparł w końcu Murray, przygryzając dolną wargę. - Udało mi się wyswobodzić trzech. W tym Ericka, którego (wedle życzenia) postawili twarzą w stronę morza. Masz może coś do jedzenia? - prędko zmienił temat. - Głodny jestem. 

niedziela, 8 czerwca 2014

Zapowiedź

No hej :)
Opowiadania prawdopodobnie dzisiaj nie wrzucę, ale jutro powinno już się pojawić. Chyba że będę miał dużo czasu i szczęścia, to uda mi się wrzucić jeszcze dzisiaj w nocy. 
To tyle. Tak napisałem, żeby nie było, że znowu niczego nie będzie ;)