____________________
Młody, piętnastoletni chłopak biegł, śmiejąc się, niczym
opętaniec. Tuż przed nim pędziła dziewczyna w jego wieku, a kawałek za nimi
drugi, starszy o rok chłopiec. Była to trójka przyjaciół, miejscowych łobuzów,
którzy gotowi byli na każde wyzwanie. Najstarszy z nich nosił imię Loan,
dziewczyna Virrey, a młodszy chłopak Mahonna. Mieszkańcy wioski, z której
pochodziła ta trójka, często wykorzystywali przyjaciół do różnych zadań,
których nie chciało im się robić lub się ich bali, typu polowania (będące
szczególnie niebezpiecznymi, gdyż cała zwierzyna „należała do cesarza”) czy
odnoszenie i przenoszenie różnych rzeczy, bo – pomimo, że byli łobuzami – można
było im ufać.
Virrey i Mahonna lubili
się szczególnie. Pasowali do siebie, jak mawiały starsze – a nawet młodsze –
kobiety. Chłopak uważał, że mają rację i miał nadzieję, że dziewczyna myśli
podobnie, jednak ze względu na ich przyjaźń bał się z nią o tym porozmawiać.
Nie chciał odrzucić jej od siebie jednym głupim pytaniem, zbyt sobie cenił tę
znajomość; więc gnił, trawiony skrywanymi uczuciami.
Mahonna nie miał
rodziny. Od dziecka wychowywała go tylko matka – ojciec opuścił ją, kiedy
jeszcze była w ciąży. Jednak i ona odeszła, gdy chłopak miał cztery lata. Jak
dotąd nie dowiedział się, co było przyczyną jej śmierci. Dalszej rodziny:
wujków, ciotek, babć czy dziadków nie miał. Przygarnęli go rodzice Virrey,
kiedy miał siedem lat; przez trzy wcześniejsze lata przebywał w sierocińcu w
pobliskim miasteczku Vannuled. Teraz jego przybrani rodzice z aprobatą patrzyli
na jego uczucia do Virrey, których przed nimi nie umiał ukryć.
Dziewczyna wypadła z
lasu, przez który biegli, i zatrzymała się jak wryta na nieporośniętym drzewami
fragmencie ziemi, zakończonym wysokim, stromym urwiskiem. Jej długie, kręcone
włosy w kolorze ciemnego blond zafalowały, błyszcząc lekko w słońcu. Nie
krzyknęła zwyczajowego „wygrałam!” czy „pierwsza!”, tylko zatrzymała się bez
słowa, wpatrzona w jakiś punkt poniżej. Mohonna podszedł do niej zaniepokojony,
spojrzał na twarz przyjaciółki. Była ściągnięta strachem, bólem i niepewnością.
Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem… i zesztywniał.
Znad świetnie widocznej
z tego miejsca wioski unosiły się kłęby czarnego, smolistego dymu. Chaty
mieszkańców stały w płomieniach, wśród ognia uganiały się jakieś postaci.
Słychać było krzyki mordowanych mężczyzn i gwałconych kobiet, płacz dzieci i
kwiki przestraszonych zwierząt. W pewnym oddaleniu od wioski stało kilku,
odzianych w zbroje segmentowe żołnierzy, dzierżących sztandar Cesarstwa oraz
drugą, mniejszą flagę, przedstawiającą czarną błyskawicę na białym tle.
- Bogowie – wyszeptał
Loan, dobiegną wszy do reszty i zobaczywszy to, co działo się w dole.
- Nic tu po nas – rzekł
Mahonna ze ściśniętym żalem gardłem. – Nie pomożemy im. Uciekajmy, jeszcze nas
cesarscy zobaczą i zaczną ścigać.
Rzucili się do ucieczki,
zostawiając za sobą swoje trawione ogniem domy i mordowane rodziny. Biegli
przez dobrze sobie znany teren, chodzili tędy prawie każdego dnia. Przy wielkim
głazie skręcili ze ścieżki. Rozgarniali przed sobą wysokie krzewy i paprocie,
torowali sobie drogę wśród gałęzi. Mahonna oddychał coraz ciężej. Często
biegał, jednak nigdy jeszcze nie przebiegł tak długiego – bo z wioski na
urwisko i połowę drogi z powrotem – dystansu naraz. Wiedział, że w tym tempie
dużo dalej nie pociągnie.
Wkrótce zaczął zwalniać,
rzężąc głośno. Loan i Virrey zatrzymali się obok niego, również mocno zmęczeni,
jednak nie tak bardzo jak on. Zgiął się w pół.
- Biegnijcie beze mnie –
wysapał, unosząc głowę do góry, by spojrzeć na przyjaciół.
- Zwariowałeś?! –
wykrzyknęła dziewczyna w odpowiedzi. – Nie zostawimy cię tutaj. Uciekamy razem,
albo w ogóle.
- Dołączę do was w
Vannuled, może być?
- Nie. Pójdziemy tam
razem – odparł Loan. – Nie zostawimy cię.
W tym momencie z lasu
wypadł oddział zbrojnych. Starszy chłopak wyszarpnął zza pasa sztylet i rzucił
się na uzbrojonych we włócznie i miecze mężczyzn – zawsze lubił grać bohatera i
nigdy nie wiedział, kiedy nie należy tego robić. Ciął jednego z nich w twarz,
uśmiercając go, ale nic więcej nie zdołał zrobić, gdyż padł pod ciosami
pozostałych.
- Brać dziewczynę! –
krzyknął jeden z żołnierzy. – A chłopaka zabić.
Kilku żołdaków chwyciło
Virrey i pociągnęło z sobą w las. Ta krzyknęła, próbując się im wyrwać. Gdy
zrozumiała, że się jej nie uda, spojrzała żałośnie na przyjaciela. Poruszyła
bezgłośnie wargami, Mahonna wyczytał z ich ruchu jedno, krótkie zdanie: „Kocham
cię”.
- Ja ciebie też –
wyszeptał, a ona uśmiechnęła się przez łzy, dając znak, że zrozumiała. –
Przepraszam…
Dziewczyna i prowadzący
ją mężczyźni znikli wśród drzew. Zostało tylko dwóch, którzy mieli za zadania
go uśmiercić. Jeden obnażył miecz, drugi rzucił chłopaka na kolana i odciągnął
głowę w tył.
- Ostatnie słowo? –
warknął ten z mieczem, zbliżając się.
W Mahonnie wezbrały
wszystkie uczucia, które do tej pory tłumił w sobie – żal po śmierci
biologicznej matki, upokorzenia, których doznawał od dzieci ze wsi z tytułu
opuszczenia go przez ojca, smutek z powodu spalenia wioski i zamordowania
przybranych rodziców, rozpacz po porwaniu Virrey i zabiciu Loana i wreszcie
złość wraz z nienawiścią do ludzi, którzy zniszczyli mu życie i zamordowali
jego przyjaciół, rodzinę…
- Ostatnie słowo? –
chłopak powtórzył niczym echo. – Przeklinam każdego, kto tu był i brał udział w
spaleniu wioski, morderstwie i porwaniu moich przyjaciół. Niechaj będzie
przeklęte całe Cesarstwo i wszyscy, którzy mu służą, a zwłaszcza człowiek mający w herbie czarną błyskawicę na białym tle i cała jego rodzina, i potomkowie do
czternastego pokolenia w przód!
Klątwy mają wielką moc,
a szczególnie potężne są te, rzucone przez kogoś, kto stracił ukochane osoby.
Ludzi, na których ciążyła klątwa, społeczeństwo odrzucało, gdyż w ich otoczeniu
często działy się przedziwne i straszne rzeczy.
Rozległ się ogłuszający
grzmot. Żołnierz z mieczem zesztywniał. Zerknął spanikowanym wzrokiem na towarzysza.
- Też to czujesz?
- Tak… I słyszę…
Coś przeleciało z
łomotem nad koronami drzew. Rozległ się głośny ryk, w powietrzu rozszedł się
dziwny zapach, podobny do woni wymieszanej z dymem siarki. - Uciekajmy!
Żołnierze rzucili się
między drzewa, krzycząc w niebogłosy, gnani panicznym strachem. Chłopak runął
na ziemię, całkiem wyzuty z sił. Przez chwilę leżał bezmyślnie, jednak
otępienie szybko minęło. W jego głowie zrodziła się myśl.
Virrey, przysięgam, że
cię odnajdę i zemszczę się na tych ludziach. Już nie jestem tym samym, w miarę
niegroźnym człowiekiem, z którym zadarli i nigdy więcej nim nie będę.
- Teraz jestem Conhorn.